Podczas tej wyprawy, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, wobec góry, na którą, będę się wspinał.
W sumie bardziej traktowałem to jako, możliwość odwiedzenia nowego kontynentu oraz zetknięcia się z nową kulturą, mianowicie islamską.
Początkowo celem na grudzień 2019 roku, miał być szczyt Olimp, czyli legendarna góra, na której według mitu, mieli mieszkać bogowie grecy. W sumie od zawsze chciałem, tam wejść pewnego dnia i miałem się na to zdecydować podczas wyprawy listopadowej.
Rzuciłem pomysł, kilku znajomym i właściwie już bym tam pojechał. Zacząłem robić standardowe przygotowania, lecz kiedy zobaczyłem, jak w rzeczywistości góra wygląda, trochę straciłem motywację, żeby robić ją w zimowych warunkach ze względu na śnieg i jakość skały, byłoby to ryzykowne, gdyż jest tam masę luźnych kamieni, a grań szczytowa, jest eksponowana, połączenie tego z kiepskimi warunkami zimowymi, może że równać się słabo związanym śniegiem, więc postanowiłem, że najlepiej będzie jednak spróbować letnią porą.
W sumie miałem ciśnienie, żeby, gdzieś jednak pojechać, zacząłem poszukiwać połączeń lotniczych. Znalazłem możliwość lot do Marakeszu z Berlina, w dość fajnej cenie, od razu ten pomysł łyknąłem, zaproponowałem Kubie, taką alternatywę. Na moje szczęście, Kuba zdecydował się ze mną polecieć.
I tak znaleźliśmy się wspólnie w Afryce. Właściwie nie miałem informacji, dotyczących zimowego wejścia na Tubkal, ponieważ znajomi, którzy robili ten szczyt, głównie letnią porą, nie mogli mi powiedzieć, jak to będzie wyglądało, natomiast jedyne coś się tam zmieniło to regulacje prawne.
Dlaczego? Otóż w grudniu 2018 roku, czyli dokładnie rok wcześniej dokonano nie daleko schroniska na 3200 metrach, morderstwa dwóch Skandynawek, na tle religijnym. Było to drugi taki czyn w całym Maroku, wcześniej coś takiego miało miejsce 15 lat wcześniej w innym rejonie. Podobno, brali w tym udział albo ortodoksyjni Sunnici lub członkowie Państwa Islamskiego. Jak było, nie wiadomo... W każdym razie cała reszta społeczeństwa, z tego powodu, chciała tych sprawców dorwać, ponieważ przez to turyści, zwyczajnie bali się do tego kraju przyjeżdżać i korzystać z lokalnych dóbr i usług.
Państwo, zaczęło interweniować więc w tym rejonie, wprowadzono, obowiązek przewodnicki oraz 3 punkty kontrolne od wioski Imlil aż do schroniska Refuge. Jeżeli nie masz paszportu i przewodnika, nie przejdziesz.
Lecąc, nad Alpami. |
Nad Saharą. :) |
Przylot do Marrakeszu, w tle Atlas. |
Czy jest tam rzeczywiście tak niebezpiecznie? Raczej nie, a przynajmniej takie odebrałem wrażenie, będąc w paszczy lwa.
Lot z Berlina, w sumie był całkiem przyjemny, można było podziwiać piękno lotu nad Alpami, Saharą i podziwiać piękno Morza Śródziemnego. Całkiem się wyluzowałem, Kuba zresztą też.
Gdy podchodziliśmy do lądowania, z okna samolotu, można było dostrzec wyłaniający się posypany, śniegiem Atlas, a pod nim Marokańska spalona słońcem, ziemia. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to zupełnie inne domy, wszystkie płaskie bez dachów jak w Europie i budowane z zupełnie innego tworzywa.
Po wylądowaniu, pierwsze, co to karta do telefonu. Maroko jest poza terytorium EU, więc opłaty za korzystanie z internetu są drogie. 1 mb internetu kosztuje jakieś 44 zł, więc albo kupujesz kartę, albo nie używasz pakietu. :) My wybraliśmy ta pierwszą opcję, na lotnisku, siedziały takie miłe muzułmanki i wymieniały ludziom karty SIM, po załatwieniu karty, czekała nas przeprawa do Imlil, ale najpierw trzeba znaleźć transport, bo komunikacją publiczną się tam nie dojedzie.
Na lotnisku kręcił się pewien "naganiacz", który zaczepiał ludzi, oferując im transport swoją taksówką. Właściwie to już wypatrzył nas z daleka, miał całkiem bystre oko. Pierwsze pytanie, dokąd jedziemy? My, że do Imlil i szukamy transportu. A on, że 1000 dihramów, my na to, że nie ma opcji i żeby zdupcał. :)
Nie no wkręcam. :) Poszliśmy dalej " szukać". Właściwie wiedzieliśmy, z poprzednich relacji ludzi, że cena od osoby powinna być w przedziale między 150-175 dihramów, za przejazd 40 km, drogo sobie liczą, ale trudno. Byliśmy przygotowani na to, żeby się z nimi targować, bo tak jest w ich kulturze, podają ci cenę kilka razy droższą, licząc, że jesteś jeleniem i się nabierzesz, jeżeli tak będzie, to sobie zarobią. Każdy orze jak może :)
Znalazł się drugi, podszedł do nas, oferując, transport, wszędzie gdzie chcesz. Cena 700 dihramów, zaczęliśmy się targować, my, ze 400 to max. On, że 500, potem 400 i dobiliśmy targu.
Wsiedliśmy zadowoleni, minęło z 20 min, a facet, zaczął nas wozić po mieście, bez celu, wykonał telefon no i gada, na rondzie, zamiast skręcić, gość zawraca i tak ciągle. Myślę, no super, ale góry jak byk są na lewo, więc czemu tam nie jedziesz?
W końcu skręcił w jakąś boczną uliczkę i wysiadka, okazało się, że "naganiacz", który potrafił dobrze angielski, brał ludzi.
Jak już kogoś, znalazł, dzwonił po swojej bazie kumpli i po kolei szukał, kto jedzie w tamtą stronę, by nas zabrać.
On brał procent od podwózki po mieście i załatwienia klientów, a gość, który nie ogarniał angielskiego, wykonał zlecenie, dowożąc, gdzie trzeba. To się nazywa marketing bezpośredni! :)
Przejażdżka po Marrakeszu. Widok na budynek parlamentu. |
Wysiedliśmy z tego auta, by przywitać się, z innym kierować ten jednak dowiózł nas na miejsce, ku naszemu zaskoczeniu, czyli do wioski Imlil. Po drodze Atlas zbliżał się coraz bliżej, gdzieś po drodze farma wielbłądów, gdzieś jeszcze jakiś facet modli się, przy samej drodze na jakimś zadupiu, normalka.
W końcu dojechaliśmy do wioski, jak się okazało, facet nie odzywał się do nas całą podróż, jak przyszło do interesów, to już umiał rozmawiać. :) Zaproponował, że może nas zabrać, jak zakończymy akcję górską, z powrotem do Marrakeszu, gdyż nic tutaj nie jeździ, a ta droga jest jedyną w okolicy.
Jadąc do Imlil. |
Wzięliśmy numer od kierowcy i powędrowaliśmy dalej w górę wioski. Sama mieścina jest naprawdę niewielka, masz wrażenie, jakbyś był na końcu świata i to w towarzystwie mułów i Arabów, super połączenie. Idąc wzdłuż drogi, co chwile ktoś nas zaczepiał, a czy masz raki, a czy sprzęt odpowiedni, czy potrzebujesz przewodnika i tak dalej.
W pewnym momencie skręciliśmy w prawo, gdzie droga wznosiła się i nagle słyszymy, że ktoś krzyczy z odległości jakiś 600 metrów z innego wzgórza, na dachu jakiegoś budynku. Popatrzyliśmy się wybiórczo na siebie z Kubą i zrozumieliśmy, że przekaz był, chyba w naszym kierunku, więc czym prędzej poszliśmy w tamtym kierunku. Szukaliśmy w tym czasie miejsca, gdzie mieliśmy mieć nocleg. A nawigacja prowadziła nas dokładnie w tym kierunku, gdzie dobiegło nas wołanie, nieznajomego.
Jak się okazało, chwilę potem tym "krzykaczem", okazał się nasz gospodarz Hassan, który chyba dzięki, błyskawicznej wymianie informacji, między lokalsami, dowiedział się, że my to jego goście, nim jeszcze się z nim formalnie poznaliśmy. Jak to możliwe? Nie wiem szczerze, ale zapytajcie Hassana, może wam powie. :)
Chwilę potem, już byliśmy na naszej kwaterze, słyszałem przed wyprawą na jednym ze slajdowisk, że domy islamskie, to jakiś jeden wielki labirynt i łatwo się tam zgubić.
Gdy tam byłem, odniosłem właśnie takie wrażenie. Dom był olbrzymi, trzypiętrowy, z licznymi rozgałęziani, balkonem i chyba setką pokoi. Zaproszono nas na górę, na balkon, gdzie stały trzy krzesła i stolik. Nasz gospodarz, gdzieś poszedł, a my jak te czubki, przyzwyczajeni, że ktoś ci pokaże pokój, lub przynajmniej miejsce, gdzie będziesz spał, a tu nic. My z plecakami i czekamy...
Za chwilę przychodzi Hassan, niosąc srebrną tacę, dzbanek z herbatą i trzy filiżanki, kładzie na stoliku i siada przy nas. Za chwilę gadka, kto jest z naszej dwójki starszy.
My w sumie nie wiedząc o co mu właściwie chodzi, odpowiadamy, że Kuba, a on na to, że powinien polewać pozostałym, bo jest najstarszy. Bo widzicie, w Islamie jest tak, że zwraca się uwagę na to kto ile wiosen, przeżył, istnieje taka kultura wieku, w której najstarszy polewa i to z nim się rozmawia, z reguły.
Popijając herbatkę, w tle Atlas. |
W zasadzie przypomnieliśmy sobie o tym, dopiero w tamtym momencie. Mieliśmy takie zajęcia z relacji między kulturowych, na studiach z doktor Myśliwską i tam właśnie uczyliśmy się, jak to wygląda w przypadku muzułmanów i rzeczywiście potwierdzało to regułę. Podobno Arab, to najlepszy gospodarz.
Chwilka luźnej rozmowy i przychodzimy do interesów:
- Wy na Tubkal przyjechaliście? -Pyta Hassan
-Tak, wychodzimy jutro w góry, szczyt robimy za 2 dni.- odpowiadamy
-Macie przewodnika?
-Tak mamy.
-A ile chce od was?
-1000 MAD (dihramów marokańskich) za dwie osoby.
-Załatwię wam taniej i to angielskojęzycznego.
-Za ile? -pytamy zaciekawieni.
-700 MAD, spotkacie się z nim dziś wieczorem.-odpowiada nasz gospodarz.
Co on mówi? Chwila namysłu, w sumie, zdążyliśmy polubić naszego gospodarza, więc ryzyk-fizyk, bierzemy. Po południu chwilka relaksu można się było zrelaksować na tle Atlasu, kompletna cisza, zupełnie jakby nie istniało, żadne inne miejsce na tym świecie. Tam się ludziom nie śpieszy, bo niby gdzie? Kury nakarmić? Po wodę skoczyć? A może po bułki do sklepu. No co ty. Jedynym obowiązkiem to jest chillout i modlitwa, w sumie, żyją chyba głównie z turystyki. Z tym drugim to jest ciekawie. W wiosce Imlil, z tego co, udało mi się zlokalizować, są 2 meczety , pierwszy niżej w wiosce, a drugi na wzgórze, niedaleko naszego pensjonatu.
Wioska Imlil. |
Naglę, słyszę, że ktoś zaczyna wydzierać się z jednej z takich wieży, i to na całe gardło, a potem z drugiej. Połączenie tych dwóch głosów daje, niesamowity efekt, bo to brzmi jak trochę śpiew i recytowanie jakiegoś fragmentu z Koranu w jednym. Posłuchaliśmy trochę, a potem dalej wróciliśmy do naszych zajęć, czyli w sumie nierobieniu nic szczególnego.
Wieczorem w rzeczywistości spotkaliśmy się z naszym nowym kolegą. Okazał się nim być Abdul, miejscowy przewodnik, pasjonat kolarstwa górskiego i nart, który na Tubkalu zdążył być już 2 raz w tym tygodniu, właśnie z klientami. Chwilę pogadali, no i rano wyruszamy, a teraz do spania.
Rano, koło piątej rano, obudziło nas kolejne nawoływanie do modlitwy. Co jest właściwie jedynym z pięciu filarów wiary tej religii. W sumie niemiałbym nic przeciwko, gdyby nawoływali, trochę później, nie koniecznie o tak wczesnej porze. :)
Bo tak wcześnie, to mi się bardziej kojarzyło z darciem ryja, a nie nawoływaniem, ale to już subiektywne spostrzeżenie.
Nasze śniadanko. :) |
Schodzimy na śniadanie, w sumie umówiliśmy się na 8:30, w sumie schodzimy na dół, a tam nikogo nie ma, to wracamy na górę. Śniadanie pojawiło się po 40 minutach, od umawianej godziny, jak już mówiłem, nie śpieszy im się zbytnio. :)
Posiłek bezmięsny, taki płaski jak tortilla chleb, a dalej trochę dżemu i oliwki z pestkami. Nawet bardzo dobre.
Najedzeni i napojeni, ruszamy zmierzyć się w końcu z górą, cel na dziś to położone na wysokości 3207 metrów schronisko Refuge du Tubkal, francuskie schronisko, dla alpinistów, Po drodze, czekały nas 3 kontrole paszportowe, i mozolny trekking po szlaku do schroniska raczej trudno się zgubić, szlak, przegotowany zarówno, pod przewodników, alpinistów, jak i zwierzątka, które tam codziennie wiozły sprzęt oraz ludzi do góry.
Chillout. :) |
W drodze do Refuge du Tubkal. |
Raczej wielbicielom, chodzenia do Morskiego oka z buta, by się to nie spodobało, gdyż w Maroku są Muły, które czasem wożą leniwych turystów do góry, ale to rzadkość, te raczej niosą rzeczy, aniżeli ludzi i są bardziej zaprawione, bo większa wysokość mają codziennie do pokonania i to w trudniejszym terenie.
Co jakiś czas mijaliśmy takie miejsca postojowe, czyli krzesełka ogrodowe i stoliki oraz parasole, jak chciałeś w każdej chwili, mogłeś sobie usiąść i napawać się widokiem, w niektórych takich miejscach, pewien pan przyrządzał za drobną opłatą, świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Coś pysznego, szczególnie jak możesz go sobie sączyć z widokiem na góry.
Dalej, wyżej kolejna kontrola paszportowa, co prawda to już przedostatnia przed schroniskiem, chwila formalności i ruszamy.
Po jakiejś 1,5 h docieramy, dalszą część dnia spędziliśmy na aklimatyzacji i regeneracji, przed jutrzejszym atakiem szczytowym. :)
W schronisku, miałem okazję, trochę poznać ludzi, większość Marokańczycy i Francuzi, ale były też dwie całkiem sympatyczne Szwajcarki, z którymi trochę sobie gawędziliśmy. ;)
Pobudka o 4 rano, chwila na przygotowania poranne i ruszamy na szczyt nocą przy blasku naszych czołówek. Śnieg chrupocze pod stopami, świeci księżyc, nie ma wiatru. Idealnie.
Dochodząc do grani, przywitał nas chyba najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziałem w życiu. :)
Słońce na tej szerokości geograficznej jest zupełnie inaczej położone, niż w Europie, w dodatku, wschód był znad Pustyni Sahary i pokazał nam spektakl czerwonego światła nad ciągnącym się 2 tysiące kilometrów pasmem Atlasu. Takie uczucie przeżyłem, tylko dwa razy, taką ekscytację i euforię zarazem. Gdy oglądałem zorzę polarną nad Islandią oraz gdy oglądałem zachód słońca nad Atlantykiem, również na Islandii.
Na grani, oglądając wschód. :) |
Wspinając się do szczytu. Wys. ok 4000 m. |
Wschody i zachody słońca, są najładniejsze właśnie zimą, gdy Słońce jest najbliżej. To trzeba po prostu przeżyć, bo trudno to opisać. :)
Na szczycie, zameldowaliśmy się wspólnie ok. 7 rano, chwila na napawanie się widokami i wspólne zdjęcia. Temperatura odczuwalna ok -10, ciepło jak na zimowe wejście na 4-tysięcznik! :)
Dojechaliśmy do Marrakeszu. Kwaterowanie w centrum, oczywiście, żeby, tam trawić musisz przedrzeć się przez właśnie centrum, czyli ogromny plac, na którym jest kilka meczetów, masę czarnych, chyba o każdym odcieniu i sami muzułmanie. Czułem się jak ostatni biały Mohikanin.
Dotarliśmy do naszej kwatery, która okazała się istnym pałacem z fontanną w środku, balkonem na dachu i ponownie masą pokoi. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że nasza wspólna znajoma ze studiów, również jest w mieście ze swoim chłopakiem i że możemy się spotkać wszyscy w 4. Tak zrobiliśmy, nie mogliśmy się spotkać wcześniej, bo ona podjęła się po licencjacie studiów w Słowenii, a my z Kubą zostaliśmy w Krakowie na magisterkę. Więc korzystając z okazji, wszyscy się spotkali przypadkiem, na dachu jakiegoś budynku w Północnej Afryce w restauracji pod gołym niebem, blisko 3 tys. kilometrów od Krakowa, w towarzystwie Arabów i Berberów. No nieźle, kto by pomyślał. Napomnę, że przed wyjazdem, nikt nie wiedział o swoich planach i to wyszło dopiero podczas wyprawy, że jesteśmy w tym samym miejscu. :)
Nad ranem królewskie śniadanie, budzące się słońce nad Marrakeszem i ruszamy autobusem do Agadiru, czyli nad Ocean Atlantycki.
Sam Agadir to miejsce turystyczne, nad samym Oceanem. Mieliśmy jedynie jeden dzień, aby tam trochę pobyć. Przeglądając oferty noclegu, najlepsza, co ciekawe, okazała się oferta noclegu w hotelu 4 gwiazdkowym z własnym basenem, z widokiem na Ocean za 80 złotych od osoby, za taką kasę w Krakowie, to mógłbyś sobie co najwyżej pomarzyć o takim miejscu, A tutaj wszystko możliwe. W każdym razie ten hotel okazał się strzałem w dziesiątkę i hitem całego wyjazdu, ponieważ większość rzeczy wychodziła tutaj spontanicznie! :)
Dzień zakończyłem serfowaniem po falach Oceanu Atlantyckiego i to w grudniu! Oraz wspólnym oglądaniem zachodu słońca nad Oceanem na plaży. Było bosko! :)
Na szczycie Tubkala 4167 m n.p.m :) |
Powrót okazał się dla mnie zaskakujący. Dlaczego? Otóż pożyczyłem od kolegi raki, bardzo lekkie i takie miały być, ale nie miały łącznika stalowego, ponieważ oba części, były połączone za pomocą cienkiej linki, czyli repa. Problem w tym, że te raki były przeznaczone do butów skiturowych, a nie górskich, więc na podejściu, dawały radę, ale na zejściu przez cały czas mi się luzowały. Skończyło się na tym, że w pewnym momencie, miałem ich dość i je zdjąłem z butów, bo i tak się słabo trzymały.
Zeszliśmy po resztę rzeczy do schroniska i dalej w kierunku Imlil, podliczając, wyszło w sumie prawie 2400 metrów przewyższenia i 25 km trekkingu w tę i z powrotem z 12 kg plecakami, więc właściwie, całkiem nieźle. Kuba jednak stwierdził, że to jego ostatnia przechadzka w takim stylu z takim przewyższeniem. :)
Kolejnym celem był powrót do Marrakeszu, noc w centrum, ujrzenie na własne oczy jednego z większych rynków w tej części świata. Zanim to nastąpiło, czekał, nas powrót z Imlil, szybki obiad czyli ta-dżin i telefon po kierowcę.
Kierowca, rzeczywiście przyjechał, ale w sumie nie spodziewał się naszego telefonu, więc jechał prosto z Marrakeszu. Czekało nas kolejne czekanie, nie ma tego złego...
Najgorszą rzeczą dla naszego kierowcy, chyba było wąchanie naszego smrodu.
Jak się pewnie domyślasz w górach, nie za często możesz wziąć kąpiel, więc albo się myjesz chusteczkami, albo wcale. Do tego dochodzi pot i śmierdzące ciuchy i wychodzi mieszanka wybuchowa. Z wrażenie kierowca otworzył, aż okno przez całą podróż. :)
Z takich ciekawostek wiesz, jak się nazywa kogoś, kto chodzi po górach Atlas?
- Globus! :) :)
Jadąc dalej, w pewnym momencie mijamy na drodze załadowaną koparkę, ale ludźmi. Pierwszy raz widzę, żeby w kabinie dla kierowcy jechało 4 gości, jeszcze 2 po lewej i prawej stronie, trzymających się za uchwyt do drzwi, a w samej łopacie koparki siedziało jeszcze dwóch gości. Czyli w sumie 8 ludzi, w jednoosobowej koparce. W Europie raczej by to nie przeszło. :)
Dojechaliśmy do Marrakeszu. Kwaterowanie w centrum, oczywiście, żeby, tam trawić musisz przedrzeć się przez właśnie centrum, czyli ogromny plac, na którym jest kilka meczetów, masę czarnych, chyba o każdym odcieniu i sami muzułmanie. Czułem się jak ostatni biały Mohikanin.
Plac w Marrakeszu. |
Nad ranem królewskie śniadanie, budzące się słońce nad Marrakeszem i ruszamy autobusem do Agadiru, czyli nad Ocean Atlantycki.
Sypialna w pałacu. |
Marrakesz, budzi się do życia. |
Surfing oraz zachód słońca nad Oceanem. |
Kuba, ogląda zachód słońca. :) |
Co następne, gdzie teraz? Zobaczymy. Czas pokaże, trzymaj się! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz