poniedziałek, 27 stycznia 2020

Elbrus 5642 m n.p.m, drugi puzzel do Korony Ziemi

Od czego by tu zacząć...
  O najwyższej górze Kaukazu, usłyszałem stosunkowo wcześnie, bo już w gimnazjum na lekcji geografii. Mieliśmy tam takie mapy topograficzne, a na niej zaznaczone różnymi kolorami obszary wypiętrzenia terenu.
Pamiętam, siedziałem wtedy w pierwszej ławce i często wpatrywałem się na tę mapę, obserwując te obszary górzyste na mapie, zaznaczone kolorem czerwonym, obserwowałem obszar piętrzących się Alp, Tatr, a czasem zerkałem na wschód, gdzie za Morzem Czarnym, piętrzył się Kaukaz, wtedy nie myślałem, że kiedyś mógłbym się tam znaleźć, a o zdobywaniu wielkich pięciotysięczników już nie wspomnę.

Mijały lata, zajmowałem się swego czasu wyczynowym sportem, ale mieszkałem wówczas z moim przyjacielem Kacprem w internacie w Zakopanem. Opowiadał mi nie raz o swoim ojcu, który w Alpach, wspinał się regularnie, i pewnego dnia zdobył właśnie Elbrus, pomyślałem wtedy, kurczę to musi być coś wspaniałego zdobywać góry w Kaukazie, ten przełom nastąpił dobre pięć lat później, kiedy sam znalazłem się na tej wyprawie.

Kaukaz ma swój urok, zarówno ten Gruziński, jak i Rosyjski, wielkie pasmo, bazaltowych kolosów, ale i nie tylko, bo samo pasmo, powstało, po dawnym oceanie Tetydy, a  zbudowane jest z magmowych i metamorficznych skał, przykrytych nieciągłą pokrywą młodszych skał osadowych i wulkanicznych, co tu dużo mówić sypie się i jest krucho. Dlatego ostatnim czasy wielu wspinaczy, straciło tam życie, właśnie przez mniejszy, lub większy obryw.

Pierwszy etap podróży. :)

Jeżeli chodzi o Elbrus, zagrożenie spadającymi kamieniami, jest niewielkie, ponieważ góra to wygasły wulkan, pokryty lodową czapą, jest najwyższy w promieniu  wielu kilometrów, piętrzy się nad otaczające go 3 i 4 tysiączniki i to na nim gromadzą się liczne wały fenowe, chmury, utrudniając widoczność podczas wejścia na szczyt, dlatego bardzo łatwo się tam zgubić, przy złej pogodzie.

Naszą przygodę rozpoczęliśmy 10 lipca 2019 roku, lotem z warszawskiego Okęcia. Wyprawa w składzie: Kuba, Gosia, Michał i Mati, przeleciała do Tibilisi i zameldowała się na lotnisku w Gruzji, ale czy na pewno?

Po przylocie nastał czas na odbiór bagażu i tutaj zaskoczenie, bo mojego bagażu nie ma. Ale jak to?
Okazało się, że bagaż rejestrowany, który nadałem w Warszawie, prawdopodobnie tam został, i przyleci do mnie następnym lotem. Pech to mało powiedziane,  w bagażu miałem wszystkie potrzebne mi rzeczy, czyli kurtkę puchową, raki, czekan, linę, ciepłe rzeczy w góry, kuchenkę, rękawiczki, jedzenie, wszystko co potrzebne na wyprawę.

Na szczęście, został mi jeszcze bagaż podręczny, którego linie lotnicze nie zgubiły,  a w nim miałem buty wysokogórskie, trzy liofilizanty i namiot, i to tyle. :)

Wylądowałem w Gruzji w jednych spodniach, jednej bluzie, jednych gaciach i nic po za tym, na szczęście, byłem tak zdeterminowany, by zdobyć Elbrus, że pojechał bym tam i na golasa, narażając się jedynie na odmrożenia tyłka, no ale trudno. :)

Poprosiłem, że jeżeli bagaż się odnajdzie niech nadadzą mi go na adres agencji, z której wypożyczę sprzęt w Stepancmindzie (dawniej Kazbegi). Nie czekając dłużej ruszyliśmy, kawałek z lotniska, no bo, pytanie jak dalej dostać się na północ kraju , no i czym?

Oświadczenie o zniknięciu bagażu. :0
Tutaj planowaliśmy autobus do miasta, potem przesiadka na metro i dalej na dworzec Dziudube, i dalej marszutką w kierunku Stepancmindy. Gdy tak czekałem sobie na autobus, przykleił się do mnie jakiś taksówkarz i pyta się dokąd jadę, no ja mówię, że do dziudube i czekam na autobus i idę z powrotem na lotnisku, a ten znów za mną i mi mówi, że on pod same drzwi dowiezie, jak będzie trzeba, bez przerwy za mną łaził i zachęcał to mało powodzianie, że warto z nim jechać. Koniec końców, do następnego autobusu mieliśmy jakieś 40 minut, a facet był po prostu nie ugięty, więc w nagrodę za jego wytrwałość, pojechaliśmy z nim. No w końcu Azja!

W tej części świata dworce nie wyglądają jak w Europie, nie można liczyć na luksus podróży w komfortowych warunkach, chodniki, ani drogi się nie błyszczą, do czego Europejczycy są przyzwyczajeni. Sanepid nie istnieje, więc nie ma problemu.

Na dworcu w dziudube, istny rozpierdol, nie ma koszy, ale raczej są, ale po co do niego wyrzucać papierki? Ludzie jednak wypierdzielają śmieci na ulicę,  a potem przychodzi taka starsza pani z miotełką i zamiata te śmieci na jedną kupę, by busik, mógł przejechać pod stanowisko.


Czysty dworzec dziudube.

Wpakowaliśmy się do busika, no i czekamy. Zanim odjechaliśmy a trwało to dobre 1.5 h, kierowca czekał, aż zbierze się wystarczająca ilość osób. Przypominało to trochę sytuację z busami do Morskiego Oka, gdy też busik, ma być zapełniony, aby ruszył.

Nie czekając już dłużej, ruszyliśmy do Stepancmindy. Droga do tej górskiej miejscowości biegnie jedną drogą górską, która do najbezpieczniejszych nie należy. Kierownica jest po prawej stronie mimo, że ruch jest tam z  prawo strony, nie ma to większego sensu, ale tak jeżdżą! Wyprzedzanie jest ryzykowne, ale nasz kierowca, był lekkim pojebem, więc nawet się nie zastawiał czy zbliża się zakręt, czy jedzie na czołówkę, korzystał z uroków brawurowej jazdy w najlepsze.  :)

Nasza trasa. W tle owieczki. :)
Na miejscu. :)
Po dojechaniu trzeba było ogarnąć parę spraw, pierwsze nocleg, drugie transport pod Elbrus (co w cale, takie łatwe nie jest), gaz oraz wypożyczenie sprzętu.

W agencji Mountain Freaks. :)
Nocleg udało się załatwić u przyszywanej babci z Gruzji, na jej posesji, była taka brama, żeby ją otworzyć, trzeba było użyć dzwonka, ale nie takiego zwykłego...
Zapytałem jednego Gruzina, czy ma numer do tej pani, bo nie sposób tam wejść, a tamten na to, że: -Chłopie, bierzesz kamień i stukasz w bramę, tak głośno aż usłyszą. :) 
Spróbowaliśmy, rada poskutkowała!


Sama miejscowość jest bardzo dobrze położona. Wysokość wynosi tam około 1800 metrów, czyli tyle, co na przełęczy pod Giewontem. Wieczorem przywitał nas Kazbek, który do tej pory był okryty chmurami, wyglądał zupełnie tak, jakby obudził się z głębokiego snu, rozbudził nasze pragnienia, ale, postanowiliśmy trzymać się planu. Najpierw chaczapuri, potem Elbrus, a na końcu jak starczy czasu to Kazbek. :)

Tradycyjna Gruzińska potrawa.
Kazbek o zachodzie. :)
Następnego dnia podjęliśmy decyzję o tym, że jedziemy do Rosji z tym, co mamy, plecak jak doleci, to odbierzemy, go potem.
Rano wypożyczyłem niezbędny sprzęt wspólnie z Gosią i ruszyliśmy do Tereskolu. Pierwszy przystanek "granica".
Chciałbym tutaj napisać, że wygląda to, jak w Europie, ale wówczas mijał bym się z prawdą i to bardzo.

 Po stronie Gruzińskiej przechodzi to sprawnie, ale strona Rosyjska, to już inna bajka, sznury tirów, wielokilometrowe kolejki, osobówki też nie mają lekko. Do każdej bramki, teoretycznie jest jeden celnik, ale w praktyce wygląda to tak, podchodzi taki, zagląda pod maskę, pod auto, ogląda od wewnątrz, czy czasem niczego nie przemycasz, następnie wypali papierosa, pogada z kolegą z bramki obok, znów popatrzy, pogada, posiedzi sobie w budce i jak pan łaskawy, to dopiero kolejne auto może podjechać do "kontroli".
Nasz kierowca, krótko mówiąc wk*rwił się, i zaczął tych celników, do słownie wyzywać, a że jeździ tutaj regularnie i za każdym razem stoi w tym samym miejscu, nerwy mu puściły.

Tak właściwie to mu się nie dziwie, ciężko być w takim miejscu spokojnym, koniec końców pojechaliśmy dalej.

Drużyna gotowa na wyjście. :)
W Rosji należy pamiętać o registracji, gdy już się dojedzie, można to załatwić na poczcie, lub zatrzymać się na jedną noc w hotelu, a ten za dodatkową opłatą ci to załatwi. Teoretycznie, można do tygodnia pobytu obyć się bez tego, ale podczas kontroli, może być już problem. My wybraliśmy tą drugą opcję.
Pierwszego dnia, mocno padało, więc zdecydowaliśmy się mimo wszystko ruszyć w taką pogodę, na szczęście tylko do kolejki i dalej na 3700 m, by oszczędzić sił. 

Podejście do Pruita wys. 4 tys.

Dalszym celem było schronisko Priut położone na wysokości około 4050m, ustawiliśmy odczyt zegarka z nawigacją, na ten właśnie cel i ruszyliśmy w dalszą drogę do góry. Nie fortunie pogoda na Elbrusie była tego dnia beznadziejna, sypał śnieg i  totalna mgła. Więc szliśmy przed siebie. Gdy minęliśmy wysokość Priuta, nawigacja, pokazywała, że schronisko znajduje się wyżej i tak znaleźliśmy inne miejsce noclegowe, mianowicie Orle Gniazdo. Wyjebaliśmy na wysokość 4200 metrów, bez aklimatyzacji, jak zawsze świetny pomysł. :)

Orle Gniazdo, wys. 4200 m.

Chwila odpoczynku, regeneracja i tego samego dnia, postanowiliśmy wyruszyć jeszcze 100-200 metrów wyżej, niż w miejscu, gdzie stacjonowaliśmy, żeby poznać trochę górę i zorientować się jak trasa idzie. Więc nie zwlekając, ruszyliśmy w 3 na wyjście aklimatyzacyjne. Skończyło się, że dotarliśmy na wys ok 4470 m, pierwszego dnia...
Koniec aklimy wys. 4470 m.
Tak właściwie, to czułem się świetnie, mógłbym zrobić szczyt tego dnia, była forma! U chłopaków podobnie, lecz atak szczytowy planowaliśmy za  2-3 dni, więc czekał nas dłuższy pobyt na wysokości 4200 m w Orlim Gnieździe.
 I tutaj ciekawa anegdotka, meldując się w baraku, kwaterował nas pewien Rosjanin, taki dziadek, właściwie. Wchodząc tam rano, część nie była jeszcze skończona, osobne pokoje, były na prycze, osobne na kuchnie i jadalnie, natomiast przedsionek, nie był jeszcze skończony, to znaczy, że nie miał drzwi, a robotnicy, kładli deski i robili generalny remont, przypominam na jakiej wysokości. :) 

Gdy wróciliśmy z wyjścia aklimatyzacyjnego, zdążyli skończyć, tyle że wymienili podłogę, przenieśli aneks kuchenny i meble do przedsionka oraz wstawili stoły i ławki, w sumie całkiem dobrze się uwinęli. Natomiast montaż drzwi, okazał się dla "dziadka", nie lada wyzwaniem, ponieważ męczył się z nimi dwa dni i dwie noce, ale w końcu skończył.  :)

Po nocy w Orlim następnego dnia ruszyliśmy na kolejne wyjście, tym razem celem był zakopany w śniegu ratrak na wysokości około 5 tys metrów. 

Na podejściu 4,5 tys metrów.
Cel osiągnięty, zakopany w śniegu ratrak.

Natchnieni sukcesem zeszliśmy na dół do Orlego gniazda, oczekując na okno pogodowe następnego dnia. Prognoza pokazywała uśredniony wiatr do 70 km/h i lekkie zachmurzenie z przejaśnieniami do godziny 14. Czyli właściwie okno na parę godzin, co dla nas jako zespołu, było stosunkowo mało czasu, lecz chcieliśmy spróbować. Chwila na regenerację po aklimatyzacji i wyruszamy koło 12 w nocy.

Pierwszy atak szczytowy.

Takiego obrotu spraw się szczerze nie spodziewałem, wychodząc na atak zupełna cisza, wiatru nie słuchać, decyzja, oczywiście jednogłośna napieramy. 
Im wyżej , tym zaczyna mocnej wiać, w drodze do skał Pastuchowa, pojawił się wał fenowy nad Elbrusem i widoczność zmalała do jakiś 5 może 10 metrów, kompletne mleko, na dodatek , wiatr 70 km/h, to wskaźnik uśredniony to znaczy, że porywy mogą być większe i tak w rzeczywistości było.
Wiatr zaczął podwiewać śnieg w górę, więc kompletna zamieć, nie wiadomo gdzie wiedzie droga na szczyt, a gdzie w inną stronę masywu. Normalnie te znaczniki, chorągiewki są rozstawione średnio co 100 metrów do trawersu na 5200.  Dopiero wtedy do mnie dotarło, dlaczego jest tyle wypadków na tej górze, właśnie przez lekceważenie pogody i brawurę i to, że bez odczytu z GPS, rzeczywiście można tam zabłądzić.
Przez taki obrót spraw, przejście tam okazało się nie lada wyzwaniem, dlatego było to dla mnie zbyt duże ryzyko, po pierwsze wychłodzenia, po drugie zabłądzenia, po trzecie wycieńczenia. dlatego z bólem serca, decyzja o odwrocie. 

Wziąłem ze sobą Gosię i Kubę, do odwrotu, natomiast Michał chciał jeszcze spróbować solo.
Po kilku godzinach okazało się, że Michał zawrócił z wysokości około 4700 m, my natomiast z 4600, okazało się, że wszystkie zespoły się wycofały, nawet doświadczeni przewodnicy rosyjscy. Więc decyzja okazała się koniec, końców dobra. 

Zjechaliśmy do Azau, by trochę się zregenerować i przemyśleć dalszy plan działania. Mówiąc szczerze, myślałem, że to koniec i drugiej szansy nie dostanę na możliwość, atakowania szczytu i wrócę z niczym, właściwie, lecz moja ekipa, była zdeterminowana i to mnie podniosło na duchu.

Obserwując prognozy, okazało się, że za 2 dni nastąpi, znaczna poprawa prognozy, słońce, bezchmurnie niebo, wiatr do 45-50 km/h. Nie czekając zbyt długo, postanowiliśmy spróbować, po raz drugi, nocleg na tej samej wysokości, ale już w innym miejscu, i w nocy ruszyć, żeby jak najmniej być na górze, ponieważ aklimatyzację już mieliśmy.

Regeneracja przed 2 atakiem szczytowym.
Rato-łazy. :)

Atak szczytowy rozpaczaliśmy w 2 fazach Kuba z Gosią o 24, natomiast Michał i ja o 0:30 rano 17 lipca. Gdy ruszałem z Michałem, było sporo zespołów już na górze, ale żaden nie osiągnął jeszcze skał Pastuchowa. Trzymaliśmy z Michałem dobre tempo, mijając podchodzących alpinistów. Po godzinie dogoniliśmy Gosię, która szła swoim tempem, do której wysokości, będzie w stanie dojść, natomiast, wyżej było kilka zespołów, patrząc w górę, widziałem jakieś 3 osoby, które szły dobrym tempem, okazało się, że jedną z nich był 10-krotny zdobywca tej góry, z którym jak się okazało, szedł Kuba, przez większość czasu. Potem, zdecydowaliśmy się jednak odłączyć i iść w naszej 3. 

Okazało się, że powyżej ratraka, na wysokości 5 tys metrów wyprzedziliśmy wszystkie zespoły i idziemy samotnie. Dobrą godzinę przed wszystkimi zespołami. 

Ku mojemu zdumieniu, w pewnym momencie, mija nas jeden ratrak cały zapakowany ludźmi, za chwilę drugi i wiezie ich na trawers na 5200.  Wysiada z niego dobre 40 osób i idzie do szczytu.
Zdenerwowała mnie ta sytuacja, ponieważ, tych wolno idących turystów, trzeba będzie wymijać na trawersie, który jest eksponowany miejscami, co wiąże się z nieplanowanym ryzykiem, które ponownie nie jest zależnie tylko ode mnie.
Według mnie takie zdobywanie góry to sporę ułatwienie, ale jeżeli ktoś nie jest w stanie w inny sposób zdobywać góry, to powinien doładować i solidnie potrenować! Dopiero wtedy wrócić, gdy ma do takiego wyzwania odpowiednią formę, ale nie mnie to oceniać.

Wracając, ruszyliśmy trawersem do siodła, gdzie widać już drogę idącą na szczyt. Trawers na 5 tys dłużył mi się nie miłosiernie i tylko czekałem, aż go przejdę, jak powiedziałem wcześniej, wymijaliśmy w 3 ludzi na trawersie. 

Końcówka trawersu.
W drodze do siodła na 5300m, na przodzie Michał.
Na siodle, chwilka oddechu i dalej do szczytu, idzie się już prosto orientacyjnie, widać przysypane poręczówki, ale my z nich nie korzystaliśmy, ponieważ nie było takiej potrzeby. W tym miejscu jest też ulokowany schron dla 1 os, na wypadek załamania pogody.

Na siodle.
Z każdym, oddechem, coraz trudniej się idzie, od siodła do szczytu, to już walka z samym sobą z własną głową, która nie pomaga, trzeba mieć mocne postanowienie, że się wejdzie, bo bardzo łatwo, zawrócić. 


Podczas podejścia 5500m, w tle Kaukaskie Himalaje.
Wschód słońca, nad Kaukazem. :)

Cały ten trud, tego wyjazdu, wynagrodził nam ten widok i ten wschód, który był po prostu obłędny. Elbrus jest taką górą, która wznosi się prawie 2 km, nad pozostałymi szczytami w okolicy, dlatego często można natknąć się na inwersję, jak właśnie tego pamiętnego dnia. Jak wejdzie się wierzchołek, do szczytu czeka jeszcze dosłownie płaskie 100-metrowe podejście, ale dłuży się nie miłosiernie. Po pokonaniu tego odcinka szczyt jest na końcu i trzeba wdrapać się na taki 5-metrowy śnieżny kopczyk.
 Miałem taką bombę, że nie mogłem dojść do tego szczytu, siłą woli, przesuwałem się do przodu po tej prostej, a ostatni kopczyk, był dla mnie trudniejszy, niż chyba cała droga podejściowa, tak 5-metrowy kopiec śniegu! :) 
Michał podał mi rękę i tak padłem tam, próbując złapać oddech. Tak udało się 5642-metrowy Elbrus  zdobyty, drugi puzzel do Korony Ziemi! 

Wyczerpany na szczycie Elbrusa!

Na szczycie zameldowaliśmy się o godzinie 6 rano, więc zajęło nam to około pięciu i pół godziny. Wiało rzeczywiście 50 km/h albo nawet więcej, odczuwalna -25 stopni. Podczas robienia zdjęć dosłownie 15 sekund ręka traciła czucie. Po kilku minutach dołączył do nas Kuba, razem potem podjęliśmy zejście do naszego obozowiska, Gosia niestety musiał zawrócić sprzed trawersu, ale odhaczyła  magiczne 5 tys metrów. Na dole zameldowaliśmy się o godzinie 8 rano, wydupceni, ale szczęśliwi, że się udało. :) 
Teraz tylko kompletować ta Koronę Ziemi, co dalej zobaczymy. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...