środa, 11 marca 2020

Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw...

Inicjatorem wyjazdu na Sycylię, był Adrian, początkowo, miał mieć charakter czysto wspinaczkowy, dopiero potem wyewoluowało to w wyjazd o charakterze górskim oraz z nastawieniem na wyjazd solowy. Właściwie nie miałem problemu z tym, aby spróbować solowego wyjazdu, ponieważ  potrzebowałem wiele rzeczy sobie przemyśleć, dlatego wybrałem właśnie taki wariant.

Wyprawę rozpocząłem w lutym 2020 i mówiąc szczerze, nosiło mnie, żeby gdzieś wyruszyć. Lubię, kiedy wyprawa, łączy podróż do nowych destynacji z ciekawym celem. Tak było i tutaj. 
Sycylia zaskoczyła mnie pozytywnie swoją architekturą, położeniem i klimatem, zupełnie innym, jaki można spotkać w innych miejscach w Europie. 

Wyprawę rozpocząłem 24 lutego, lecąc z Katanii do Krakowa. Miasto jest usytuowane na wschodnim wybrzeżu Sycylii nad Morzem Jońskim u podnóża najwyższego, aktywnego wulkanu w Europie, czyli Etny. Na ogół mieszkańcy z jednej strony żyją jak na bombie zegarowej a z drugiej strony, mają wszystko w dupie, ponieważ na Sycylii nigdzie się nikomu nie śpieszy, bo przecież wszyscy żyją na wyspie. :)

Przed samą wyprawą, zastanawiałem się jak właściwie podejść do tej góry i jak osiągnąć główny krater tego wulkanu, czyli wierzchołek, który jest aktywny. Pewnego pamiętnego dnia natrafiłem na video z 12 lutego, z aktualnej erupcji wulkanu, gdzie co chwilę wulkan ciskał strumień lawy do góry, sugerowało to fakt, że na szczycie raczej śniegu, nie ma, a po drugie, że wciąż może być tam lawa. 


Będzie, grubo!!! Pomyślałem sobie wtedy, zacząłem szukać oferty z miejscowych przewodników, którzy, proponowali, wyjście do szczytu, okazało się jednak, że jedyną możliwością jest wyjście do wys. 2900 m, chociaż szczyt jest 400 m wyżej, autem 4x4, opłata przewodnika i parę jeszcze innych rzeczy, taka przyjemność, oczywiście kosztuje, dobre 100 euro, dla grupy, a jak jedziesz sam, to jeszcze drożej, dlatego zdecydowałem się jednak z tego zrezygnować i spróbować zdobyć szczyt na własną rękę...
  Szukając informacji, dowiedziałem się, że wyjście zimą jest niemożliwe to raz, po drugie trzeba wjechać kolejką na 2500 m, oraz że powyżej wysokości 2900 m, wyjście musi odbyć się w towarzystwie przewodnika lub wulkanologa. Tak naprawdę, do momentu wylotu, nie byłem pewny, czy w ogóle wejdę. Założyłem sobie, że spróbuję, podjeść na ile to będzie możliwe. 

Lądując, pierwsze co rzuciło się w oczy to całkowity brak chodników, przynajmniej w okolicach miasta, bo w centrum, czasem się zdarzają. Najczęściej, wędruje się albo poboczem, albo po ulicy, kierowcom nie wadzi, gdy jakiś przechodzień idzie sobie środkiem drogi, kilka kilometrów ma lotnisko, bo akurat w pobliżu nie ma w tym czasie chodnika.  Doszedłem do wniosku, że w Europie Zachodniej, taka sprawa to prawdziwy luksus, a druga sprawa to przechodzenie przez pasy.

Lecąc na Sycylię, w samolocie pustki.

Okey, nie ma świateł, przejdziesz sobie przez jezdnię na spokojnie, bo są pasy, ale tutaj cię zaskoczę nic z tego kolego. Przechodzenie przypomina raczej walkę o przetrwanie, bo żaden kierowca, dobrowolnie cię nie przepuści, jak sobie grzecznie czekasz. Musisz dosłownie wejść na jezdnię, gdy w oddali pędzą auta, dopiero wtedy kierowcy, się kulturalnie zatrzymają, lecz nie należy to do najprzyjemniejszych z czynności :)

Wędrując tak sobie po Katanii, szukałem miejsca, gdzie miałem spać, okazało się że hostel, był nie przygotowany, aby mnie przyjąć, mimo że formalnie miałem w nim rezerwację. Gospodarz, postanowił jednak sprostać zadaniu i przedzwonił, gdzie trzeba i załatwił mi nocleg w innym miejscu, w sumie, nie było co narzekać, bo było to blisko centrum, tuż przy takim zabytkowym zamku z pentagramem nad oknem.  :)


Następny dzień, postanowiłem spędzić w miejscowości, Nicolosi, tuż pod samą Etną. Z racji tego, że miałem sporo czasu, chciałem pójść tam z buta, było to około 15 km, trekkingu przez miasto, więc idealnie. W pewnym momencie po 6 km, chodnik, postanowił się skończyć, a droga  robiła się dwupasmowa, więc niebezpiecznie, byłoby iść. Jak to można się było spodziewać, wyszedłem na tyle, że bez sensu, byłoby się zawracać, więc postanowiłem spróbować, szczęścia z łapaniem "stopa", na Sycylii.  Czekałem dobre 15 minut, aż w końcu, zatrzymał się gościu w takim BMW za dobre 200 tys zł. 
Pyta się:
 -Dokąd jedziesz?
- Jadę do Nicolosi, to jakieś 10 km stąd.
- Jadę do Pedary, to niedaleko, mogę cię podrzucić. No problem.

No skoro, no problem, to jadę, ucieszony, jakbym wygrał milion na loterii. Po chwili,  gadka, szmatka, skąd jestem i dokąd jadę, zacząłem mu opowiadać, że na Etnę  i takie tam.
 Jedziemy, chłop, widać, że przy kasie, to się zapytałem, co w  życiu robi? Zaczął mi opowiadać, że z wykształcenia jest biologiem, ze specjalizacją nauk o wirusach oraz studiował nauki polityczne i że ma międzynarodową firmę, parę domów w tym jeden w Brazylii oraz że zna 5 języków. Co chwile, podczas podróży, ktoś do niego dzwonił, w sprawie koronawirusa. A on wszystkich po kolei, uspokajał, mówiąc, że nie ma się czego obawiać.
 No nieźle, myślę sobie. Minęliśmy miejscowość Nicolosi, a on do mnie, że zna super miejsca widokowe, kawałek wyżej z widokiem na Katanie, właśnie spod Etny. No okey, mam chwilkę czasu, czemu nie. Zaczął, mnie obwozić po tych różnych miejscach, co jakiś czas, zatrzymując się w miejscach widokowych. W pewnym momencie napomknął, że ma "Boya", w Brazylii, co jest pastorem i mówiąc, co chwilę szturchał mnie w ramię.
Zacząłem się zastanawiać, czy ten gościu, aby czasem nie jest "ciepły", wiecie, co mam na myśli. W sumie dobra nie moja sprawa, więc przestałem drążyć temat.
Ostatnim punktem widokowym był taki krater, na którym zdążył już wyrosnąć las sosnowy, ponieważ ostania erupcja, miała miejsce tam w XVI wieku.

Zaschnięta magma, u podnóża Etny.
Rifugio Sapienza (1900m ), w tle Etna.
Krater Silvestri 1900m
Krater Monte Vetore.
Patrzę, sobie na ten krater i myślę sobie, zaje*isty, no ale wracajmy, a on na to, że kawałek, wyżej są ławeczki, gdzie można sobie usiąść i odpocząć. No, dobrze, wyciągnąłem aparat i zacząłem fotografować, mówiąc mu, że lubię wszystko dokumentować, podczas wypraw. 
Finalnie, udało się wyjść do tego punktu widokowego, o którym wspomniał. Stoję tak, ciesząc się czystym powietrzem i super widokiem:
- Matieus, mogę cię o coś zapytać?
- No, tak wal, śmiało...
-Can I su*k your...?

Zaraz, że co???Chyba, żartujesz, człowieku!!!??? Ooooo, ku*wa,  zrobiłem taką minę, jakby właśnie,
pier*olnął mnie tir, ale patrzę na niego, a on jest śmiertelnie, poważny!!! Gościu, fajnie, że mnie podwiozłeś, ale chyba cię poniosło Cię z tego widoku! Po prostu odwieź mnie, z powrotem??!!!!
Okazało się, że gość, ewidentnie był innej orientacji, więc wolał zapytać, niż by mu okazja, by przepadła! Dobre sobie, w tamtym momencie, gotowy, mu byłem dosłownie, wyj*bać z bani!!!

No ładnie kulturalny, gej mi się trawił, całą drogę powrotną, pilnowałem, by czegoś nie odwalił. Co, by o nim nie mówić, maniery, to on miał, wbrew pozorom, słowa dotrzymał, odwiózł mnie pod wskazany adres.

Zameldowałem się w moim pensjonacie. W pokoju przestrzenie, własny minibar, widok za oknem, też niczego sobie. No nieźle, tak to można się aklimatyzować. Dobra, tylko jak dostać się teraz do pod górę?  Dopytałem się personelu. Okazało się, że najwcześniejszy autobus, odjeżdża o 9 rano i jedzie do Rifugio Sapienza (czyli ostanie miejsce, gdzie rozpoczyna się wspinaczka na wulkan) i jedzie godzinę, natomiast powrotny odjeżdża o 16. Mało czasu, myślę sobie, ale będę, trzymał się planu. Wejdę do wysokości, której będę wstanie. Okaże się wszystko następnego dnia...

Zdjęcie z Etną. :)
Zaopatrzenie podczas aklimatyzacji.:)
W nocy rozpierała mnie energia z tych emocji, wiele myślałem o tej wspinaczce na wulkan, co mnie tam czeka. Po jakimś czasie udało się finalnie zasnąć.  Normalnie o tej porze roku droga dojazdowa pod górę, jest praktycznie, nieprzejezdna, bo na wulkanie jest dużo, śniegu. Sycylijczycy w czasie wolnym zjeżdżają tam na nartach  w czasie sezonu, gdzie na dole w Katanii na poziomie morza jest +15 stopni, a na  szczycie góry jakieś -5/-15 stopni, ale ta zima nie jest normalna, więc nie było grama śniegu!

Rano, zacząłem szukać przystanku autobusowego i samego autobusu. Okazało się, że przyjechał o jakieś 9:10 i miał 20 min postoju! Finalnie do Rifugio, dojechałem o jakieś 9:55, z czego w górę ruszyłem koło 10. Wiedziałem, że czasu jest mało, założyłem sobie, żeby zdążyć, wejść, będę iść do godziny max 13:30, potem zawracam, bez względu na jakiej wysokości, będę się znajdował. Zacząłem swój wyścig z górą...

Początek podejścia.
Twarde skorupy, śniegu wys. 2600
Dymiący, krater centralny Etny.
Zadziwiająco, dobrze mi się szło, na wysokości 2500 z 1900 metrów, byłem po 49 minutach, doszedłem do górnej stacji kolejki, szybciej niż jej wagoniki. :)   
Nie przerywając marszu, szedłem wyżej. Podłoże wulkaniczne, bardzo przypominało mi dolne partie Elbrusa, wyżej rzeczywiście był śnieg, ale jak na zimowe wejście to tak jakby go nie było. Spoglądając na szczyt, widziałem, tylko jak cała góra się dymi, zupełnie jakby się paliła. W sumie wtedy olałem ten sygnał ostrzegawczy, ale potem zrozumiałem, co to właściwie oznacza...

Na wysokości 2900 m, dotarłem po 1h 31 minutach, pokonując 1 tysiąc metrów podejścia. Podobnie jak na Elbrusie, tutaj turyści mogą liczyć na pomoc, w dotarciu na tę wysokość, w całkowicie bez wysiłkowy sposób, czyli wjeżdżając autem z napędem 4x4, oczywiście jak masz pieniądze, to możesz sobie na to pozwolić, jeżeli nie idziesz z buta.

Kawałek dalej znajduje się krater, na który możesz wejść, ale tutaj powinna się teoretycznie zakończyć twoja wycieczka, ponieważ wyżej na główny krater, czy szczyt, blokuje zakaz wejścia, bez przewodnika z uprawnieniami, nie można wejść, pod karą grzywny dla łamiącego taki zakaz.

 Oczywiście wejście do szczytu blokuje szlaban z liny, zawieszonej na wysokości 30 centymetrów, które ma być wystarczające dla potencjalnych śmiałków...


Co zrobiłem? Oczywiście poszedłem do szczytu, no bo jak inaczej. :D 
 Im wyżej tym powietrze coraz bardziej dawało siarką i nadzwyczajnie w świecie śmierdziało. Postanowiłem, że pójście na pałę, będzie, niezbyt dobre, bo będzie mnie widać z wys. 2900 m, postanowiłem trochę obejść górę, tak żeby rozpocząć zdobywanie szczytu od grani z lewej, gdy uskok terenu, mnie całkowicie zasłoni. 

W drodze do kopuły szczytowej wys. 3100m
Czułem się jak astronauta z misją na Marsa, w promieniu kilku kilometrów, nikogo, teren, robił się coraz bardziej grząski, jakieś 50 metrów od szczytu, czułem, jak cały but mi się zapada, zupełnie jakbym chodził po mule w wodzie. Dalej ziemia wulkaniczna, coraz bardziej czarna i mokra. Na szczycie krateru, wszędzie taka srebrno, żółta szadź oraz wilgotna wulkaniczna ziemia. 

Krater Etny. (3350m n.p.m)

Na szczycie pierwsze co to dostałem podmuch wiatru, który prawie mnie wywrócił, wiało co najmniej 70 km/h, odczuwalna -15, wszędzie dym. Zacząłem się rozglądać. Widzę, że z jednego krateru, płynie sobie lawa, cienkim strumieniem, a z drugiej strony panorama na wybrzeże Morza Jońskiego, Katania oraz większość wyspy widziana z Etny. Szczyt wznosi się na 3350 m, co oznacza, że zakres widzenia, pozwala zobaczyć obiekty z wys. 3 km nad poziom morza, coś niesamowitego!


Jednak nie to było najlepsze w tej sytuacji..Zacząłem sobie kamerować okolicę, gdy nagle, z tego krateru, co płynęła sobie lawa, w pewnym momencie wystrzelił  czerwony strumień, świeżutkiej lawy na wysokość może 20-35 metrów w górę, jakieś 100-200 metrów od miejsca, w którym aktualnie sobie stałem. Nie masz pojęcia, jak się w tamtym monecie wystraszyłem, dosłownie nie obracając się za siebie, puściłem się biegiem w dół, zacząłem spieprzać z tego szczytu, będąc pewnym, że nastąpi kolejna większa erupcja!
Teraz, wiem, że jak wulkan się dymi, a jest aktywny, to oznacza, że jest gotowy do erupcji, większej lub mniejszej, ale ona nastąpi, więc lepiej wtedy tam nie wchodzić, bo może to być twoje ostatnie spotkanie.
Tempo, miałem sprinterskie i nie miała znaczenia, żadna choroba wysokościowa, gdy znajdujesz się na naturalnej bombie zegarowej. Adrenalina, buzowała mi w żyłach. Na 2900 byłem w 15 minut!!!


Finalnie udało mi się zejść do parkingu, z którego wystartowałem  w jakąś 1h, cała akcja zajęła mi koło 4h, no ale zapier*alałem. ;)
 Po akcji, w górach postanowiłem, wrzucić na luz, podziwiając wybrzeże Riveria Di Ciclopi i podziwiając Sycylię z poziomu morza.  Nie ma tego złego.:)


Smaczkiem tego wyjazdu, był fakt, że po powrocie dostałem telefon z firmy, że profilaktycznie, mam się w pracy nie zjawiać, przez tydzień z powodu wizyty na terytorium Włoch. Oprócz mierzenie temp. na lotnisku, termometrem z pistoletu, nic specjalnego nie zaobserwowałem. :)

 Jednak menadżer, dzwonił codziennie, dopytując o stan zdrowia, miałem wrażenie, że w Polsce, ludzie bardziej panikują, niż tam, w źródle tego, wszystkiego, ale co ja tam wiem.  :)
Bez obaw zdrów jak byk i gotowy do kolejnych wojaży . :)




sobota, 1 lutego 2020

Romansując z Afryką, Dżabal Tubkal 4167 m n.p.m

Podczas tej wyprawy, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, wobec góry, na którą, będę się wspinał.
W sumie bardziej traktowałem to jako, możliwość odwiedzenia nowego kontynentu oraz zetknięcia się z nową kulturą, mianowicie islamską.

Początkowo celem na grudzień 2019 roku, miał być szczyt Olimp, czyli legendarna góra, na której według mitu, mieli mieszkać bogowie grecy. W sumie od zawsze chciałem, tam wejść pewnego dnia i miałem się na to zdecydować podczas wyprawy listopadowej. 

Rzuciłem pomysł, kilku znajomym i właściwie już bym tam pojechał. Zacząłem robić standardowe przygotowania, lecz kiedy zobaczyłem, jak w rzeczywistości góra wygląda, trochę straciłem motywację, żeby robić ją w zimowych warunkach ze względu na śnieg i jakość skały, byłoby to ryzykowne, gdyż jest tam masę luźnych kamieni, a grań szczytowa, jest eksponowana, połączenie tego z kiepskimi warunkami zimowymi, może że równać się słabo związanym śniegiem, więc postanowiłem, że najlepiej będzie jednak spróbować letnią porą. 

W sumie miałem ciśnienie, żeby, gdzieś jednak pojechać, zacząłem poszukiwać połączeń lotniczych. Znalazłem możliwość lot do Marakeszu z Berlina, w dość fajnej cenie, od razu ten pomysł łyknąłem, zaproponowałem Kubie, taką alternatywę. Na moje szczęście, Kuba zdecydował się ze mną polecieć.

I tak znaleźliśmy się wspólnie w Afryce. Właściwie nie miałem informacji, dotyczących zimowego wejścia na Tubkal, ponieważ znajomi, którzy robili ten szczyt, głównie letnią porą, nie mogli mi powiedzieć, jak to będzie wyglądało, natomiast jedyne coś się tam zmieniło to regulacje prawne. 

Dlaczego? Otóż w grudniu 2018 roku, czyli dokładnie rok wcześniej dokonano nie daleko schroniska na 3200 metrach, morderstwa dwóch Skandynawek, na tle religijnym. Było to drugi taki czyn w całym Maroku, wcześniej coś takiego miało miejsce 15 lat wcześniej w innym rejonie. Podobno, brali w tym udział albo ortodoksyjni Sunnici lub członkowie Państwa Islamskiego. Jak było, nie wiadomo... W każdym razie cała reszta społeczeństwa, z tego powodu, chciała tych sprawców dorwać, ponieważ przez to turyści, zwyczajnie bali się do tego kraju przyjeżdżać i korzystać z lokalnych dóbr i usług.
Państwo, zaczęło interweniować więc w tym rejonie, wprowadzono, obowiązek przewodnicki oraz 3 punkty kontrolne od wioski Imlil aż do schroniska Refuge. Jeżeli nie masz paszportu i przewodnika, nie przejdziesz. 

Lecąc, nad Alpami.
Nad Saharą. :)
Przylot do Marrakeszu, w tle Atlas.
Czy jest tam rzeczywiście tak niebezpiecznie? Raczej nie, a przynajmniej takie odebrałem wrażenie, będąc w paszczy lwa. 
 Lot z Berlina, w sumie był całkiem przyjemny, można było podziwiać piękno lotu nad Alpami, Saharą i podziwiać piękno Morza Śródziemnego. Całkiem się wyluzowałem, Kuba zresztą też. 
Gdy podchodziliśmy do lądowania, z okna samolotu, można było dostrzec wyłaniający się posypany, śniegiem Atlas, a pod nim Marokańska spalona słońcem, ziemia. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to zupełnie inne domy, wszystkie płaskie bez dachów jak w Europie i budowane z zupełnie innego tworzywa.

Po wylądowaniu, pierwsze, co to karta do telefonu. Maroko jest poza terytorium EU, więc opłaty za korzystanie z internetu są drogie. 1 mb internetu kosztuje jakieś 44 zł, więc albo kupujesz kartę, albo nie używasz pakietu. :)  My wybraliśmy ta pierwszą opcję, na lotnisku, siedziały takie miłe muzułmanki i wymieniały ludziom karty SIM, po załatwieniu karty, czekała nas przeprawa do Imlil, ale najpierw trzeba znaleźć transport, bo komunikacją publiczną się tam nie dojedzie. 

Na lotnisku kręcił się pewien "naganiacz", który zaczepiał ludzi, oferując im transport swoją taksówką.  Właściwie to już wypatrzył nas z daleka, miał całkiem bystre oko. Pierwsze pytanie, dokąd jedziemy? My, że do Imlil i szukamy transportu. A on, że 1000 dihramów, my na to, że nie ma opcji i żeby zdupcał. :)
Nie no wkręcam. :) Poszliśmy dalej " szukać". Właściwie wiedzieliśmy, z poprzednich relacji ludzi, że cena od osoby powinna być w przedziale między 150-175 dihramów, za przejazd 40 km, drogo sobie liczą, ale trudno. Byliśmy przygotowani na to, żeby się z nimi targować, bo tak jest w ich kulturze, podają ci cenę kilka razy droższą, licząc, że jesteś jeleniem i się nabierzesz, jeżeli tak będzie, to sobie zarobią. Każdy orze jak może :) 

Znalazł się drugi, podszedł do nas, oferując, transport, wszędzie gdzie chcesz. Cena 700 dihramów, zaczęliśmy się targować,  my, ze 400 to max. On, że 500, potem 400 i dobiliśmy targu. 
 Wsiedliśmy zadowoleni, minęło z 20 min, a facet, zaczął nas wozić po mieście, bez celu, wykonał telefon no i gada, na rondzie, zamiast skręcić, gość zawraca i tak ciągle. Myślę, no super, ale góry jak byk są na lewo, więc czemu tam nie jedziesz?
W końcu skręcił w jakąś boczną uliczkę i wysiadka, okazało się, że "naganiacz", który potrafił dobrze angielski, brał ludzi.
 Jak już kogoś, znalazł, dzwonił po swojej bazie kumpli i po kolei szukał, kto jedzie w tamtą stronę, by nas zabrać.
 On brał procent od podwózki po mieście i załatwienia klientów, a gość, który nie ogarniał angielskiego, wykonał zlecenie, dowożąc, gdzie trzeba. To się nazywa marketing bezpośredni! :)

Przejażdżka po Marrakeszu. Widok na budynek parlamentu.

 Wysiedliśmy z tego auta, by przywitać się, z innym kierować ten jednak dowiózł nas na miejsce, ku naszemu zaskoczeniu, czyli do wioski Imlil. Po drodze Atlas zbliżał się coraz bliżej, gdzieś po drodze farma wielbłądów, gdzieś jeszcze jakiś facet modli się, przy samej drodze na jakimś zadupiu, normalka. 

W końcu dojechaliśmy do wioski, jak się okazało, facet nie odzywał się do nas całą podróż, jak przyszło do interesów, to już umiał rozmawiać. :) Zaproponował, że może nas zabrać, jak zakończymy akcję górską, z powrotem do Marrakeszu, gdyż nic tutaj nie jeździ, a ta droga jest jedyną w okolicy.

Jadąc do Imlil.
Wzięliśmy numer od kierowcy i powędrowaliśmy dalej w górę wioski. Sama mieścina jest naprawdę niewielka, masz wrażenie, jakbyś był na końcu świata i to w towarzystwie mułów i Arabów, super połączenie. Idąc wzdłuż drogi, co chwile ktoś nas zaczepiał, a czy masz raki, a czy sprzęt odpowiedni, czy potrzebujesz przewodnika i tak dalej.

W pewnym momencie skręciliśmy w prawo, gdzie droga wznosiła się i nagle słyszymy, że ktoś krzyczy z odległości jakiś 600 metrów z innego wzgórza, na dachu jakiegoś budynku. Popatrzyliśmy się wybiórczo na siebie z Kubą i zrozumieliśmy, że przekaz był, chyba w naszym kierunku, więc czym prędzej poszliśmy w tamtym kierunku. Szukaliśmy w tym czasie miejsca, gdzie mieliśmy mieć nocleg. A nawigacja prowadziła nas dokładnie w tym kierunku, gdzie dobiegło nas wołanie, nieznajomego.  

 Jak się okazało, chwilę potem tym "krzykaczem", okazał się nasz gospodarz Hassan, który chyba dzięki, błyskawicznej wymianie informacji, między lokalsami, dowiedział się, że my to jego goście, nim jeszcze się z nim formalnie poznaliśmy. Jak to możliwe? Nie wiem szczerze, ale zapytajcie Hassana, może wam powie. :) 

Chwilę potem, już byliśmy na naszej kwaterze, słyszałem przed wyprawą na jednym ze slajdowisk, że domy islamskie, to jakiś jeden wielki labirynt i łatwo się tam zgubić.

Gdy tam byłem, odniosłem właśnie takie wrażenie. Dom był olbrzymi, trzypiętrowy, z licznymi rozgałęziani, balkonem i chyba setką pokoi. Zaproszono nas na górę, na balkon, gdzie stały trzy krzesła i stolik. Nasz gospodarz, gdzieś poszedł, a my jak te czubki, przyzwyczajeni, że ktoś ci pokaże pokój, lub przynajmniej miejsce, gdzie będziesz spał, a tu nic. My z plecakami i czekamy...

Za chwilę przychodzi Hassan, niosąc srebrną tacę, dzbanek z herbatą i trzy filiżanki, kładzie na stoliku i siada przy nas. Za chwilę gadka, kto jest z naszej dwójki starszy. 

My w sumie nie wiedząc o co mu właściwie chodzi, odpowiadamy, że Kuba, a on na to, że powinien polewać pozostałym, bo jest najstarszy. Bo widzicie, w Islamie jest tak, że zwraca się uwagę na to kto ile wiosen, przeżył,  istnieje taka kultura wieku, w której najstarszy polewa i to z nim się rozmawia, z reguły. 

Popijając herbatkę, w tle Atlas.

W zasadzie przypomnieliśmy sobie o tym,  dopiero w tamtym momencie. Mieliśmy takie zajęcia z relacji między kulturowych, na studiach z doktor Myśliwską i tam właśnie uczyliśmy się, jak to wygląda w przypadku muzułmanów i rzeczywiście potwierdzało to regułę. Podobno Arab, to najlepszy gospodarz.
Chwilka luźnej rozmowy i przychodzimy do interesów:

- Wy na Tubkal przyjechaliście? -Pyta Hassan
-Tak, wychodzimy jutro w góry, szczyt robimy za 2 dni.- odpowiadamy
-Macie przewodnika?
-Tak mamy. 
-A ile chce od was?
-1000 MAD (dihramów marokańskich) za dwie osoby.
-Załatwię wam taniej i to angielskojęzycznego.
-Za ile? -pytamy zaciekawieni.
-700 MAD, spotkacie się z nim dziś wieczorem.-odpowiada nasz gospodarz.

Co on mówi? Chwila namysłu, w sumie, zdążyliśmy polubić naszego gospodarza, więc ryzyk-fizyk, bierzemy.  Po południu chwilka relaksu można się było zrelaksować na tle Atlasu, kompletna cisza, zupełnie jakby nie istniało, żadne inne miejsce na tym świecie. Tam się ludziom nie śpieszy, bo niby gdzie? Kury nakarmić? Po wodę skoczyć? A może po bułki do sklepu. No co ty. Jedynym obowiązkiem to jest chillout i modlitwa, w sumie, żyją chyba głównie z turystyki. Z tym drugim to jest ciekawie. W wiosce Imlil, z tego co, udało mi się zlokalizować, są 2 meczety , pierwszy niżej w wiosce, a drugi na wzgórze, niedaleko naszego pensjonatu. 

Wioska Imlil.
Naglę, słyszę, że ktoś zaczyna wydzierać się z jednej z takich wieży, i to na całe gardło, a potem z drugiej. Połączenie tych dwóch głosów daje, niesamowity efekt, bo to brzmi jak trochę śpiew i recytowanie jakiegoś fragmentu z Koranu w jednym. Posłuchaliśmy trochę, a potem dalej wróciliśmy do naszych zajęć, czyli w sumie nierobieniu nic szczególnego. 


 Wieczorem w rzeczywistości spotkaliśmy się z naszym nowym kolegą. Okazał się nim być Abdul, miejscowy przewodnik, pasjonat kolarstwa górskiego i nart, który na Tubkalu zdążył być już 2 raz w tym tygodniu, właśnie z klientami. Chwilę pogadali, no i rano wyruszamy, a teraz do spania.

Rano, koło piątej rano, obudziło nas kolejne nawoływanie do modlitwy. Co jest właściwie jedynym z pięciu filarów wiary tej religii. W sumie niemiałbym nic przeciwko, gdyby nawoływali, trochę później, nie koniecznie o tak wczesnej porze. :)

Bo tak wcześnie, to mi się bardziej kojarzyło z darciem ryja, a nie nawoływaniem, ale to już subiektywne spostrzeżenie. 

Nasze śniadanko. :)
Schodzimy na śniadanie, w sumie umówiliśmy się na 8:30, w sumie schodzimy na dół, a tam nikogo nie ma, to wracamy na górę. Śniadanie pojawiło się po 40 minutach, od umawianej godziny, jak już mówiłem, nie śpieszy im się zbytnio. :)
Posiłek bezmięsny, taki płaski jak tortilla chleb, a dalej trochę dżemu i oliwki z pestkami. Nawet bardzo dobre. 
Najedzeni i napojeni, ruszamy zmierzyć się w końcu z górą, cel na dziś to położone na wysokości 3207 metrów schronisko Refuge du Tubkal, francuskie schronisko, dla alpinistów, Po drodze, czekały nas 3 kontrole paszportowe, i mozolny trekking po szlaku do schroniska raczej trudno się zgubić, szlak, przegotowany zarówno, pod przewodników, alpinistów, jak i zwierzątka, które tam codziennie wiozły sprzęt oraz ludzi do góry.

Chillout. :)
W drodze do Refuge du Tubkal.
Raczej wielbicielom, chodzenia do Morskiego oka z buta, by się to nie spodobało, gdyż w Maroku są Muły, które czasem wożą leniwych turystów do góry, ale to rzadkość, te raczej niosą rzeczy, aniżeli ludzi i są bardziej zaprawione, bo większa wysokość mają codziennie do pokonania i to w trudniejszym terenie. 

Co jakiś czas  mijaliśmy takie miejsca postojowe, czyli krzesełka ogrodowe i stoliki oraz parasole, jak chciałeś w każdej chwili, mogłeś sobie usiąść i napawać się widokiem, w niektórych takich miejscach, pewien pan przyrządzał za drobną opłatą, świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Coś pysznego, szczególnie jak możesz go sobie sączyć z widokiem na góry.


Dalej, wyżej  kolejna kontrola paszportowa, co prawda to już przedostatnia przed schroniskiem, chwila formalności i ruszamy.

Po jakiejś 1,5 h docieramy, dalszą część dnia spędziliśmy na aklimatyzacji i regeneracji, przed jutrzejszym atakiem szczytowym. :)


W schronisku, miałem okazję, trochę poznać ludzi, większość Marokańczycy i Francuzi, ale były też dwie całkiem sympatyczne Szwajcarki, z którymi trochę sobie gawędziliśmy. ;) 

Pobudka o 4 rano, chwila na przygotowania poranne i ruszamy na szczyt nocą przy blasku naszych czołówek. Śnieg chrupocze pod stopami, świeci księżyc, nie ma wiatru. Idealnie.

Dochodząc do grani, przywitał nas chyba najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziałem w życiu. :)
 Słońce na tej szerokości geograficznej jest zupełnie inaczej położone, niż w Europie, w dodatku, wschód był znad Pustyni Sahary i pokazał nam spektakl czerwonego światła nad ciągnącym się 2 tysiące kilometrów pasmem Atlasu. Takie uczucie przeżyłem, tylko dwa razy, taką ekscytację i euforię zarazem. Gdy oglądałem zorzę polarną nad Islandią oraz gdy oglądałem zachód słońca nad Atlantykiem, również na Islandii.

Na grani, oglądając wschód. :)
Wspinając się do szczytu. Wys. ok 4000 m.
Wschody i zachody słońca, są najładniejsze właśnie zimą, gdy Słońce jest najbliżej.  To trzeba po prostu przeżyć, bo trudno to opisać. :)

Na szczycie, zameldowaliśmy się wspólnie ok. 7 rano, chwila na napawanie się widokami i wspólne zdjęcia. Temperatura odczuwalna ok -10, ciepło jak na zimowe wejście na 4-tysięcznik! :)

Na szczycie Tubkala 4167 m n.p.m :)

Powrót okazał się dla mnie zaskakujący. Dlaczego? Otóż pożyczyłem od kolegi raki, bardzo lekkie i takie miały być, ale nie miały łącznika stalowego, ponieważ oba części, były połączone za pomocą cienkiej linki, czyli repa. Problem w tym, że te raki były przeznaczone do butów skiturowych, a nie górskich, więc na podejściu, dawały radę, ale na zejściu przez cały czas mi się luzowały. Skończyło się na tym, że w pewnym momencie, miałem ich dość i je zdjąłem z butów, bo i tak się słabo trzymały. 

Zeszliśmy po resztę rzeczy do schroniska i dalej w kierunku Imlil, podliczając, wyszło w sumie prawie 2400 metrów przewyższenia i 25 km trekkingu w tę i z powrotem z 12 kg plecakami, więc właściwie, całkiem nieźle.  Kuba jednak stwierdził, że to jego ostatnia przechadzka  w takim stylu z takim przewyższeniem. :)

Kolejnym celem był powrót do Marrakeszu, noc w centrum, ujrzenie na własne oczy jednego z większych rynków w tej części świata. Zanim to nastąpiło, czekał, nas powrót z Imlil, szybki obiad czyli ta-dżin i telefon po kierowcę. 

Kierowca, rzeczywiście przyjechał, ale w sumie nie spodziewał się naszego telefonu, więc jechał prosto z Marrakeszu. Czekało nas kolejne czekanie, nie ma tego złego...
Najgorszą rzeczą dla naszego kierowcy, chyba było wąchanie naszego smrodu.

Jak się pewnie domyślasz w górach, nie za często możesz wziąć kąpiel, więc albo się myjesz chusteczkami, albo wcale. Do tego dochodzi pot i śmierdzące ciuchy i wychodzi mieszanka wybuchowa.  Z wrażenie kierowca otworzył, aż okno przez całą podróż. :)

Z takich ciekawostek wiesz, jak się nazywa kogoś, kto chodzi po górach Atlas?
- Globus! :) :) 
 Jadąc dalej, w pewnym momencie mijamy na drodze załadowaną koparkę, ale ludźmi. Pierwszy raz widzę, żeby w kabinie dla kierowcy jechało 4 gości, jeszcze 2 po lewej i prawej stronie, trzymających się za uchwyt do drzwi, a w samej łopacie koparki siedziało jeszcze dwóch gości. Czyli w sumie 8 ludzi, w jednoosobowej koparce. W Europie raczej by to nie przeszło. :)

Dojechaliśmy do Marrakeszu. Kwaterowanie w centrum, oczywiście, żeby, tam trawić musisz przedrzeć się przez właśnie centrum, czyli ogromny plac, na którym jest kilka meczetów, masę czarnych, chyba o każdym odcieniu i sami muzułmanie. Czułem się jak ostatni biały Mohikanin.

Plac w Marrakeszu.
Dotarliśmy do naszej kwatery, która okazała się istnym pałacem z fontanną w środku, balkonem na dachu i ponownie masą pokoi. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że nasza wspólna znajoma ze studiów, również jest w mieście ze swoim chłopakiem i że możemy się spotkać wszyscy w 4.  Tak zrobiliśmy, nie mogliśmy się spotkać wcześniej, bo ona podjęła się po licencjacie studiów w Słowenii, a my z Kubą zostaliśmy w Krakowie na magisterkę. Więc korzystając z okazji, wszyscy się spotkali przypadkiem, na dachu jakiegoś budynku w Północnej Afryce w restauracji pod gołym niebem, blisko 3 tys. kilometrów od Krakowa, w towarzystwie Arabów i Berberów. No nieźle, kto by pomyślał. Napomnę, że przed wyjazdem, nikt nie wiedział o swoich planach i to wyszło dopiero podczas wyprawy, że jesteśmy w tym samym miejscu. :)

 Nad ranem królewskie śniadanie, budzące się słońce nad Marrakeszem i ruszamy autobusem do Agadiru, czyli nad Ocean Atlantycki.

Sypialna w pałacu.
Marrakesz, budzi się do życia.
Sam Agadir to miejsce turystyczne, nad samym Oceanem. Mieliśmy jedynie jeden dzień, aby tam trochę pobyć. Przeglądając oferty noclegu, najlepsza, co ciekawe, okazała się oferta noclegu w hotelu 4 gwiazdkowym z własnym basenem, z widokiem na Ocean za 80 złotych od osoby, za taką kasę w Krakowie, to mógłbyś sobie co najwyżej pomarzyć o takim miejscu, A tutaj wszystko możliwe. W każdym razie ten hotel okazał się strzałem w dziesiątkę i hitem całego wyjazdu, ponieważ większość rzeczy wychodziła tutaj spontanicznie! :)

Surfing oraz zachód słońca nad Oceanem.
Dzień zakończyłem serfowaniem po falach Oceanu Atlantyckiego i to w grudniu! Oraz wspólnym oglądaniem zachodu słońca nad Oceanem na plaży. Było bosko! :)

 Kuba, ogląda zachód słońca. :)

Co następne, gdzie teraz? Zobaczymy. Czas pokaże,  trzymaj się! :)

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Elbrus 5642 m n.p.m, drugi puzzel do Korony Ziemi

Od czego by tu zacząć...
  O najwyższej górze Kaukazu, usłyszałem stosunkowo wcześnie, bo już w gimnazjum na lekcji geografii. Mieliśmy tam takie mapy topograficzne, a na niej zaznaczone różnymi kolorami obszary wypiętrzenia terenu.
Pamiętam, siedziałem wtedy w pierwszej ławce i często wpatrywałem się na tę mapę, obserwując te obszary górzyste na mapie, zaznaczone kolorem czerwonym, obserwowałem obszar piętrzących się Alp, Tatr, a czasem zerkałem na wschód, gdzie za Morzem Czarnym, piętrzył się Kaukaz, wtedy nie myślałem, że kiedyś mógłbym się tam znaleźć, a o zdobywaniu wielkich pięciotysięczników już nie wspomnę.

Mijały lata, zajmowałem się swego czasu wyczynowym sportem, ale mieszkałem wówczas z moim przyjacielem Kacprem w internacie w Zakopanem. Opowiadał mi nie raz o swoim ojcu, który w Alpach, wspinał się regularnie, i pewnego dnia zdobył właśnie Elbrus, pomyślałem wtedy, kurczę to musi być coś wspaniałego zdobywać góry w Kaukazie, ten przełom nastąpił dobre pięć lat później, kiedy sam znalazłem się na tej wyprawie.

Kaukaz ma swój urok, zarówno ten Gruziński, jak i Rosyjski, wielkie pasmo, bazaltowych kolosów, ale i nie tylko, bo samo pasmo, powstało, po dawnym oceanie Tetydy, a  zbudowane jest z magmowych i metamorficznych skał, przykrytych nieciągłą pokrywą młodszych skał osadowych i wulkanicznych, co tu dużo mówić sypie się i jest krucho. Dlatego ostatnim czasy wielu wspinaczy, straciło tam życie, właśnie przez mniejszy, lub większy obryw.

Pierwszy etap podróży. :)

Jeżeli chodzi o Elbrus, zagrożenie spadającymi kamieniami, jest niewielkie, ponieważ góra to wygasły wulkan, pokryty lodową czapą, jest najwyższy w promieniu  wielu kilometrów, piętrzy się nad otaczające go 3 i 4 tysiączniki i to na nim gromadzą się liczne wały fenowe, chmury, utrudniając widoczność podczas wejścia na szczyt, dlatego bardzo łatwo się tam zgubić, przy złej pogodzie.

Naszą przygodę rozpoczęliśmy 10 lipca 2019 roku, lotem z warszawskiego Okęcia. Wyprawa w składzie: Kuba, Gosia, Michał i Mati, przeleciała do Tibilisi i zameldowała się na lotnisku w Gruzji, ale czy na pewno?

Po przylocie nastał czas na odbiór bagażu i tutaj zaskoczenie, bo mojego bagażu nie ma. Ale jak to?
Okazało się, że bagaż rejestrowany, który nadałem w Warszawie, prawdopodobnie tam został, i przyleci do mnie następnym lotem. Pech to mało powiedziane,  w bagażu miałem wszystkie potrzebne mi rzeczy, czyli kurtkę puchową, raki, czekan, linę, ciepłe rzeczy w góry, kuchenkę, rękawiczki, jedzenie, wszystko co potrzebne na wyprawę.

Na szczęście, został mi jeszcze bagaż podręczny, którego linie lotnicze nie zgubiły,  a w nim miałem buty wysokogórskie, trzy liofilizanty i namiot, i to tyle. :)

Wylądowałem w Gruzji w jednych spodniach, jednej bluzie, jednych gaciach i nic po za tym, na szczęście, byłem tak zdeterminowany, by zdobyć Elbrus, że pojechał bym tam i na golasa, narażając się jedynie na odmrożenia tyłka, no ale trudno. :)

Poprosiłem, że jeżeli bagaż się odnajdzie niech nadadzą mi go na adres agencji, z której wypożyczę sprzęt w Stepancmindzie (dawniej Kazbegi). Nie czekając dłużej ruszyliśmy, kawałek z lotniska, no bo, pytanie jak dalej dostać się na północ kraju , no i czym?

Oświadczenie o zniknięciu bagażu. :0
Tutaj planowaliśmy autobus do miasta, potem przesiadka na metro i dalej na dworzec Dziudube, i dalej marszutką w kierunku Stepancmindy. Gdy tak czekałem sobie na autobus, przykleił się do mnie jakiś taksówkarz i pyta się dokąd jadę, no ja mówię, że do dziudube i czekam na autobus i idę z powrotem na lotnisku, a ten znów za mną i mi mówi, że on pod same drzwi dowiezie, jak będzie trzeba, bez przerwy za mną łaził i zachęcał to mało powodzianie, że warto z nim jechać. Koniec końców, do następnego autobusu mieliśmy jakieś 40 minut, a facet był po prostu nie ugięty, więc w nagrodę za jego wytrwałość, pojechaliśmy z nim. No w końcu Azja!

W tej części świata dworce nie wyglądają jak w Europie, nie można liczyć na luksus podróży w komfortowych warunkach, chodniki, ani drogi się nie błyszczą, do czego Europejczycy są przyzwyczajeni. Sanepid nie istnieje, więc nie ma problemu.

Na dworcu w dziudube, istny rozpierdol, nie ma koszy, ale raczej są, ale po co do niego wyrzucać papierki? Ludzie jednak wypierdzielają śmieci na ulicę,  a potem przychodzi taka starsza pani z miotełką i zamiata te śmieci na jedną kupę, by busik, mógł przejechać pod stanowisko.


Czysty dworzec dziudube.

Wpakowaliśmy się do busika, no i czekamy. Zanim odjechaliśmy a trwało to dobre 1.5 h, kierowca czekał, aż zbierze się wystarczająca ilość osób. Przypominało to trochę sytuację z busami do Morskiego Oka, gdy też busik, ma być zapełniony, aby ruszył.

Nie czekając już dłużej, ruszyliśmy do Stepancmindy. Droga do tej górskiej miejscowości biegnie jedną drogą górską, która do najbezpieczniejszych nie należy. Kierownica jest po prawej stronie mimo, że ruch jest tam z  prawo strony, nie ma to większego sensu, ale tak jeżdżą! Wyprzedzanie jest ryzykowne, ale nasz kierowca, był lekkim pojebem, więc nawet się nie zastawiał czy zbliża się zakręt, czy jedzie na czołówkę, korzystał z uroków brawurowej jazdy w najlepsze.  :)

Nasza trasa. W tle owieczki. :)
Na miejscu. :)
Po dojechaniu trzeba było ogarnąć parę spraw, pierwsze nocleg, drugie transport pod Elbrus (co w cale, takie łatwe nie jest), gaz oraz wypożyczenie sprzętu.

W agencji Mountain Freaks. :)
Nocleg udało się załatwić u przyszywanej babci z Gruzji, na jej posesji, była taka brama, żeby ją otworzyć, trzeba było użyć dzwonka, ale nie takiego zwykłego...
Zapytałem jednego Gruzina, czy ma numer do tej pani, bo nie sposób tam wejść, a tamten na to, że: -Chłopie, bierzesz kamień i stukasz w bramę, tak głośno aż usłyszą. :) 
Spróbowaliśmy, rada poskutkowała!


Sama miejscowość jest bardzo dobrze położona. Wysokość wynosi tam około 1800 metrów, czyli tyle, co na przełęczy pod Giewontem. Wieczorem przywitał nas Kazbek, który do tej pory był okryty chmurami, wyglądał zupełnie tak, jakby obudził się z głębokiego snu, rozbudził nasze pragnienia, ale, postanowiliśmy trzymać się planu. Najpierw chaczapuri, potem Elbrus, a na końcu jak starczy czasu to Kazbek. :)

Tradycyjna Gruzińska potrawa.
Kazbek o zachodzie. :)
Następnego dnia podjęliśmy decyzję o tym, że jedziemy do Rosji z tym, co mamy, plecak jak doleci, to odbierzemy, go potem.
Rano wypożyczyłem niezbędny sprzęt wspólnie z Gosią i ruszyliśmy do Tereskolu. Pierwszy przystanek "granica".
Chciałbym tutaj napisać, że wygląda to, jak w Europie, ale wówczas mijał bym się z prawdą i to bardzo.

 Po stronie Gruzińskiej przechodzi to sprawnie, ale strona Rosyjska, to już inna bajka, sznury tirów, wielokilometrowe kolejki, osobówki też nie mają lekko. Do każdej bramki, teoretycznie jest jeden celnik, ale w praktyce wygląda to tak, podchodzi taki, zagląda pod maskę, pod auto, ogląda od wewnątrz, czy czasem niczego nie przemycasz, następnie wypali papierosa, pogada z kolegą z bramki obok, znów popatrzy, pogada, posiedzi sobie w budce i jak pan łaskawy, to dopiero kolejne auto może podjechać do "kontroli".
Nasz kierowca, krótko mówiąc wk*rwił się, i zaczął tych celników, do słownie wyzywać, a że jeździ tutaj regularnie i za każdym razem stoi w tym samym miejscu, nerwy mu puściły.

Tak właściwie to mu się nie dziwie, ciężko być w takim miejscu spokojnym, koniec końców pojechaliśmy dalej.

Drużyna gotowa na wyjście. :)
W Rosji należy pamiętać o registracji, gdy już się dojedzie, można to załatwić na poczcie, lub zatrzymać się na jedną noc w hotelu, a ten za dodatkową opłatą ci to załatwi. Teoretycznie, można do tygodnia pobytu obyć się bez tego, ale podczas kontroli, może być już problem. My wybraliśmy tą drugą opcję.
Pierwszego dnia, mocno padało, więc zdecydowaliśmy się mimo wszystko ruszyć w taką pogodę, na szczęście tylko do kolejki i dalej na 3700 m, by oszczędzić sił. 

Podejście do Pruita wys. 4 tys.

Dalszym celem było schronisko Priut położone na wysokości około 4050m, ustawiliśmy odczyt zegarka z nawigacją, na ten właśnie cel i ruszyliśmy w dalszą drogę do góry. Nie fortunie pogoda na Elbrusie była tego dnia beznadziejna, sypał śnieg i  totalna mgła. Więc szliśmy przed siebie. Gdy minęliśmy wysokość Priuta, nawigacja, pokazywała, że schronisko znajduje się wyżej i tak znaleźliśmy inne miejsce noclegowe, mianowicie Orle Gniazdo. Wyjebaliśmy na wysokość 4200 metrów, bez aklimatyzacji, jak zawsze świetny pomysł. :)

Orle Gniazdo, wys. 4200 m.

Chwila odpoczynku, regeneracja i tego samego dnia, postanowiliśmy wyruszyć jeszcze 100-200 metrów wyżej, niż w miejscu, gdzie stacjonowaliśmy, żeby poznać trochę górę i zorientować się jak trasa idzie. Więc nie zwlekając, ruszyliśmy w 3 na wyjście aklimatyzacyjne. Skończyło się, że dotarliśmy na wys ok 4470 m, pierwszego dnia...
Koniec aklimy wys. 4470 m.
Tak właściwie, to czułem się świetnie, mógłbym zrobić szczyt tego dnia, była forma! U chłopaków podobnie, lecz atak szczytowy planowaliśmy za  2-3 dni, więc czekał nas dłuższy pobyt na wysokości 4200 m w Orlim Gnieździe.
 I tutaj ciekawa anegdotka, meldując się w baraku, kwaterował nas pewien Rosjanin, taki dziadek, właściwie. Wchodząc tam rano, część nie była jeszcze skończona, osobne pokoje, były na prycze, osobne na kuchnie i jadalnie, natomiast przedsionek, nie był jeszcze skończony, to znaczy, że nie miał drzwi, a robotnicy, kładli deski i robili generalny remont, przypominam na jakiej wysokości. :) 

Gdy wróciliśmy z wyjścia aklimatyzacyjnego, zdążyli skończyć, tyle że wymienili podłogę, przenieśli aneks kuchenny i meble do przedsionka oraz wstawili stoły i ławki, w sumie całkiem dobrze się uwinęli. Natomiast montaż drzwi, okazał się dla "dziadka", nie lada wyzwaniem, ponieważ męczył się z nimi dwa dni i dwie noce, ale w końcu skończył.  :)

Po nocy w Orlim następnego dnia ruszyliśmy na kolejne wyjście, tym razem celem był zakopany w śniegu ratrak na wysokości około 5 tys metrów. 

Na podejściu 4,5 tys metrów.
Cel osiągnięty, zakopany w śniegu ratrak.

Natchnieni sukcesem zeszliśmy na dół do Orlego gniazda, oczekując na okno pogodowe następnego dnia. Prognoza pokazywała uśredniony wiatr do 70 km/h i lekkie zachmurzenie z przejaśnieniami do godziny 14. Czyli właściwie okno na parę godzin, co dla nas jako zespołu, było stosunkowo mało czasu, lecz chcieliśmy spróbować. Chwila na regenerację po aklimatyzacji i wyruszamy koło 12 w nocy.

Pierwszy atak szczytowy.

Takiego obrotu spraw się szczerze nie spodziewałem, wychodząc na atak zupełna cisza, wiatru nie słuchać, decyzja, oczywiście jednogłośna napieramy. 
Im wyżej , tym zaczyna mocnej wiać, w drodze do skał Pastuchowa, pojawił się wał fenowy nad Elbrusem i widoczność zmalała do jakiś 5 może 10 metrów, kompletne mleko, na dodatek , wiatr 70 km/h, to wskaźnik uśredniony to znaczy, że porywy mogą być większe i tak w rzeczywistości było.
Wiatr zaczął podwiewać śnieg w górę, więc kompletna zamieć, nie wiadomo gdzie wiedzie droga na szczyt, a gdzie w inną stronę masywu. Normalnie te znaczniki, chorągiewki są rozstawione średnio co 100 metrów do trawersu na 5200.  Dopiero wtedy do mnie dotarło, dlaczego jest tyle wypadków na tej górze, właśnie przez lekceważenie pogody i brawurę i to, że bez odczytu z GPS, rzeczywiście można tam zabłądzić.
Przez taki obrót spraw, przejście tam okazało się nie lada wyzwaniem, dlatego było to dla mnie zbyt duże ryzyko, po pierwsze wychłodzenia, po drugie zabłądzenia, po trzecie wycieńczenia. dlatego z bólem serca, decyzja o odwrocie. 

Wziąłem ze sobą Gosię i Kubę, do odwrotu, natomiast Michał chciał jeszcze spróbować solo.
Po kilku godzinach okazało się, że Michał zawrócił z wysokości około 4700 m, my natomiast z 4600, okazało się, że wszystkie zespoły się wycofały, nawet doświadczeni przewodnicy rosyjscy. Więc decyzja okazała się koniec, końców dobra. 

Zjechaliśmy do Azau, by trochę się zregenerować i przemyśleć dalszy plan działania. Mówiąc szczerze, myślałem, że to koniec i drugiej szansy nie dostanę na możliwość, atakowania szczytu i wrócę z niczym, właściwie, lecz moja ekipa, była zdeterminowana i to mnie podniosło na duchu.

Obserwując prognozy, okazało się, że za 2 dni nastąpi, znaczna poprawa prognozy, słońce, bezchmurnie niebo, wiatr do 45-50 km/h. Nie czekając zbyt długo, postanowiliśmy spróbować, po raz drugi, nocleg na tej samej wysokości, ale już w innym miejscu, i w nocy ruszyć, żeby jak najmniej być na górze, ponieważ aklimatyzację już mieliśmy.

Regeneracja przed 2 atakiem szczytowym.
Rato-łazy. :)

Atak szczytowy rozpaczaliśmy w 2 fazach Kuba z Gosią o 24, natomiast Michał i ja o 0:30 rano 17 lipca. Gdy ruszałem z Michałem, było sporo zespołów już na górze, ale żaden nie osiągnął jeszcze skał Pastuchowa. Trzymaliśmy z Michałem dobre tempo, mijając podchodzących alpinistów. Po godzinie dogoniliśmy Gosię, która szła swoim tempem, do której wysokości, będzie w stanie dojść, natomiast, wyżej było kilka zespołów, patrząc w górę, widziałem jakieś 3 osoby, które szły dobrym tempem, okazało się, że jedną z nich był 10-krotny zdobywca tej góry, z którym jak się okazało, szedł Kuba, przez większość czasu. Potem, zdecydowaliśmy się jednak odłączyć i iść w naszej 3. 

Okazało się, że powyżej ratraka, na wysokości 5 tys metrów wyprzedziliśmy wszystkie zespoły i idziemy samotnie. Dobrą godzinę przed wszystkimi zespołami. 

Ku mojemu zdumieniu, w pewnym momencie, mija nas jeden ratrak cały zapakowany ludźmi, za chwilę drugi i wiezie ich na trawers na 5200.  Wysiada z niego dobre 40 osób i idzie do szczytu.
Zdenerwowała mnie ta sytuacja, ponieważ, tych wolno idących turystów, trzeba będzie wymijać na trawersie, który jest eksponowany miejscami, co wiąże się z nieplanowanym ryzykiem, które ponownie nie jest zależnie tylko ode mnie.
Według mnie takie zdobywanie góry to sporę ułatwienie, ale jeżeli ktoś nie jest w stanie w inny sposób zdobywać góry, to powinien doładować i solidnie potrenować! Dopiero wtedy wrócić, gdy ma do takiego wyzwania odpowiednią formę, ale nie mnie to oceniać.

Wracając, ruszyliśmy trawersem do siodła, gdzie widać już drogę idącą na szczyt. Trawers na 5 tys dłużył mi się nie miłosiernie i tylko czekałem, aż go przejdę, jak powiedziałem wcześniej, wymijaliśmy w 3 ludzi na trawersie. 

Końcówka trawersu.
W drodze do siodła na 5300m, na przodzie Michał.
Na siodle, chwilka oddechu i dalej do szczytu, idzie się już prosto orientacyjnie, widać przysypane poręczówki, ale my z nich nie korzystaliśmy, ponieważ nie było takiej potrzeby. W tym miejscu jest też ulokowany schron dla 1 os, na wypadek załamania pogody.

Na siodle.
Z każdym, oddechem, coraz trudniej się idzie, od siodła do szczytu, to już walka z samym sobą z własną głową, która nie pomaga, trzeba mieć mocne postanowienie, że się wejdzie, bo bardzo łatwo, zawrócić. 


Podczas podejścia 5500m, w tle Kaukaskie Himalaje.
Wschód słońca, nad Kaukazem. :)

Cały ten trud, tego wyjazdu, wynagrodził nam ten widok i ten wschód, który był po prostu obłędny. Elbrus jest taką górą, która wznosi się prawie 2 km, nad pozostałymi szczytami w okolicy, dlatego często można natknąć się na inwersję, jak właśnie tego pamiętnego dnia. Jak wejdzie się wierzchołek, do szczytu czeka jeszcze dosłownie płaskie 100-metrowe podejście, ale dłuży się nie miłosiernie. Po pokonaniu tego odcinka szczyt jest na końcu i trzeba wdrapać się na taki 5-metrowy śnieżny kopczyk.
 Miałem taką bombę, że nie mogłem dojść do tego szczytu, siłą woli, przesuwałem się do przodu po tej prostej, a ostatni kopczyk, był dla mnie trudniejszy, niż chyba cała droga podejściowa, tak 5-metrowy kopiec śniegu! :) 
Michał podał mi rękę i tak padłem tam, próbując złapać oddech. Tak udało się 5642-metrowy Elbrus  zdobyty, drugi puzzel do Korony Ziemi! 

Wyczerpany na szczycie Elbrusa!

Na szczycie zameldowaliśmy się o godzinie 6 rano, więc zajęło nam to około pięciu i pół godziny. Wiało rzeczywiście 50 km/h albo nawet więcej, odczuwalna -25 stopni. Podczas robienia zdjęć dosłownie 15 sekund ręka traciła czucie. Po kilku minutach dołączył do nas Kuba, razem potem podjęliśmy zejście do naszego obozowiska, Gosia niestety musiał zawrócić sprzed trawersu, ale odhaczyła  magiczne 5 tys metrów. Na dole zameldowaliśmy się o godzinie 8 rano, wydupceni, ale szczęśliwi, że się udało. :) 
Teraz tylko kompletować ta Koronę Ziemi, co dalej zobaczymy. :)


Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...