sobota, 9 kwietnia 2016

Mont Blanc 4810m, czyli w jaki sposób porwałem się z motyką na słońce.

Można powiedzieć, że od dłuższego czasu czułem usilną potrzebę pojechania w jakieś inne góry niż tatry. Potrzebowałem czegoś większego i trudniejszego, celu, który motywowałby mnie do działania, padło na Dach Europy. Nie zamierzałem przy tym otwierać sobie drogi do korony ziemi, chciałem tylko rozpocząć eksploracje Alp w dobrym stylu, a ten szczyt stwarzał ku temu najlepsze możliwości.

Jakoś na początku stycznia 2015, podjąłem decyzję,że jednak pojadę. Zacząłem szukać odpowiednich ludzi do takiego przedsięwzięcia, ale w szkole mistrzostwa sportowego było raczej trudno skompletować skład.

Najlepszą do tego osobą wydawał mi się mój stary przyjaciel Kacper. Dlaczego? Gdyż podobnie jak ja kochał górskie środowisko. Dodatkowym argumentem mogło być to, iż pochodził z rodziny, w której tradycje alpinistyczne były mocno zakorzenione. W odróżnieniu ode mnie miał pokorę do gór wiedział, jak kończą ludzie, którzy za bardzo ryzykują, chcąc egoistycznie zajrzeć na drugą stronę lustra, miał wewnętrzny rozsądek, który trzymał go w głównym życiowym celu, czyli spełniać się jako człowiek w biegach narciarskich.

Jedynym minusem i chyba najbardziej poważnym był fakt,że ani ja, ani Kacper nie byliśmy przeszkoleni w profesjonalnym posługiwaniu się sprzętem wspinaczkowym. Ba! Nie wiedzieliśmy nawet jak zawiązać ósemkę.

Czas mijał, a ja starałem się najmocniej przekonać przyjaciela na wyprawę, jednak silniejszą ze stron był tutaj tata Kacpra, doświadczony alpinista, który kategorycznie odradzą udział, w jakiej kol wiek wyprawie alpejskiej. Zostałem więc sam.

Przez kolejne dni zacząłem szukać rozwiązań, wyjść z tej sytuacji, wyprawa solo nie wchodziła w grę.

Po jakimś czasie znalazłem ogłoszenie Klub Alpinistów z Warszawy, którzy kompletowali skład na wyprawę właśnie na Blanc'a, zdecydowałem się od razu.

Podałem informację zwrotną z osiągnięciami i starałem się pokazać w jak najlepszym świetle, naginając pewne drobne informacje , wiadomo ku wyższym marzeniom :)

Stwierdzili,że czemu nie i tak dołączyłem do składu.

Nastał lipiec, a ja coraz bardziej ekscytowałem się tym przedsięwzięciem. Zacząłem się nakręcać, czytając wszystkie informacje o górach, jakie udało mi się odnaleźć.

Pamiętam, że mieszałem trening wytrzymałościowy z siłowym ( głównie podciągnięcia i ćwiczenia na sztandze) oraz mocno pilnowałem wydolności. Dlaczego? Z prostego powodu, nigdy nie byłem na takiej wysokości i nie wiedziałem, jak mój organizm może zareagować. Dlatego trenowałem w opór.

Nastał dzień wyprawy spakowałem plecak ,niestety okazało się,że jedzenie nie mieści się w 120l plecaku ! Można powiedzieć ,że z niewiedzy zabrałem wszystkie elementy żywienia , które nie powinny się tam znaleźć . Nie wpadłem na pomysł, że można odżywiać się głównie węglowodanami, a mniej tłuszczem . Zainspirowany Kukuczką postanowiłem wziąć konserwy, mięso w słoikach ,wędzone kiełbasy , generalnie wszystko, co trochę ważyło.

Po zważeniu dwóch wypchanych plecaków , wyszło mi 38kg sprzętu, które później musiałem wciągnąć na 3tys i zostawić w Tête Rousse. Ambitne zadanie, ale nie zamierzałem rezygnować. Kwestia przepakowania była wtedy nie możliwa , tak było upchane :)

Wyruszyłem więc w warszawie, spotkałem resztę drużyny Łukasza-lidera wyprawy, Kasię oraz Hanię. Wypadło na skład mieszany. Ruszyliśmy w czwórkę.

Po około 36h jazdy z Giżycka dotarliśmy do Chamonix.

Odważnie zdecydowaliśmy się pójść następnego dnia, pogoda nam dopisywała, trawiliśmy na okno.

Ruszyliśmy do góry w planie dojście do 3 tys i aklimatyzacja. Po 1h czułem jak plecak mi ciąży i przewala na tył. Pomyślałem czemu by nie założyć, drugiego plecaka z przodu i przeważyć go jakoś, tak też postąpiłem. Ostanie tysiąc metrów , walczyłem by dociągnąć ten bagaż, ale udało się :)

Zatrzymaliśmy się na wypłaszczeniu, biwakując obok innych namiotów, oczywiście wokół rodacy :) Ku moim oczom odsłoniła się ściana Goûter. Piękna, w zachodzącym słońcu.
ściana Goûter, po środku widać trawers przez Grand Couloir, z którego latem ciągle spadają kamienie

globtroter :)
widok z namiotu na grań col du midi ( droga 3M)

zachód slońca z Tête Rousse (3167 m n.p.m.)
Przez czas aklimatyzacji słyszałem tylko, jak te kamienie odmarzają po nocy, i lecą ze szczytu na dół lodowca. Zachowanie ludzi na tym elemencie szlaku było przewidywalne. Na ogół wszyscy przebiegali trawers w obawie przed kolejnym, niespodziewanym zejściem.

Postanowiliśmy wbić się w ścianę koło 4 rano. Ubrałem się i spojrzałem w niebo , bezceny widok rozległego gwiaździstego nieba zaparł mi dech w piersiach. Związaliśmy się liną, szedłem na końcu , blask czołówek rozświetlał nam drogę. Z każdym krokiem słyszałem kroki towarzyszy oraz dźwięk spadających, kruszących się kamyczków. Dotarliśmy do Couloir, można powiedzieć, że żleb był zmarznięty, dlatego nic nam na głowę nie leciało. Później kolejne proste, ubezpieczone kominy. W połowie drogi czułem w płucach coraz bardziej rozrzedzone powietrze. O wschodzie przeliśmy ściankę i dotarliśmy do starego schroniska. Po południu doszliśmy do schronu, gdzie w kolejnym dniu planowaliśmy atak szczytowy.

Blaszak był mały, wokół walały się śmiecie, głównie folie termiczne, trochę jak w melinie, ale na tej wysokości to już wszystko jedno :)

Nazajutrz ruszyliśmy wąską graniówką na szczyt. Postanowiłem asekurować się na czekanie i kijku. Ostanie Kilka set metrów, szło nam wolno, głównie z uwagi na zmęczenie, oraz małą ilość tlenu (około 40% mniej niż na nizinach). Finalnie trawiliśmy na wierzchołek 15 lipca 2015 roku. Byłem szczęśliwy i spełniony , podobnie jak reszta ekipy. Kolejne wielkie górskie marzenie udało się zrealizować. Teraz tylko sprawdzać się wyżej i trudniej :)








                                                                Krótka video realcja z wyprawy

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Więc jak to było z górami skąd taka pasja?

Jest taka ogólna zasada, że człowiek staje się tym o czym najmocniej myśli.
Ze mną było podobnie od momentu, gdy moje całe zainteresowanie powędrowało w stronę wyzwań, przełamywania własnych słabości oraz wielkich przygód i to właśnie miały zapewnić mi góry i samo piękno wspinaczki pod każdą postacią. :)
Można powiedzieć, że ogromny wpływ na te przewrotne wydarzenia były sytuacje, które doświadczyłem w okresie dziecięcym. Gdy tato zabierał mnie na polowania (bo był wspaniałym myśliwym), pokazywał, w jaki sposób można, spędzić wieczór na łonie natury, wsłuchując się w wieczorne odgłosy dzikiego ptactwa czy poczuć powiew chłodnego, letniego wiatru na policzkach. Coś niesamowitego :)Wydaje mi się, iż tato zakładał, że kiedyś pójdę w jego ślady, lecz z pewnością nie przypuszczał, że pójdzie to w troszkę inną stronę :D

Przypomina mi się scena z filmu „Znaki” z Melem Gibsonem, w którym jest ponadczasowa puenta. Jak ona brzmi?

Przypadki nie istnieją, dlatego życie jest w ten sposób piękne, bo jest nieprzewidywalne :)

Pierwszy wypad odbył się jakoś w czerwcu 2012 roku, gdy starsi koledzy zabrali mnie w dolinkę kościeliską na „jaskinie”, lecz na tym się nie skończyło. Początkowo rzeczywiście wszystko szło zgodnie z planem, oglądaliśmy wnętrza tatrzańskich grot, gdy niespodziewanie kolega Wojtek postanowił pozwiedzać w swoim stylu, czyli na dziko bez świadków. Ruszyliśmy jak te barany za nim. Wspinaliśmy się w niedostępnym dla turystów części skałek. Wiadomo było zabawnie, wysoki poziom adrenaliny, chęć zaimponowania i ta frajda z robienia czegoś zakazanego.

Ruszyliśmy w górę przez łuk skalny, pomogliśmy sobie wzajemnie. Ku naszym oczom ukazała się jaskinia z dogodnym wejściem, akurat czekał nato, by do niej zajrzeć:) Chłopaki ruszyli z przodu, ja ubezpieczałem tyły. Na miejscu oprócz Egipskich ciemności, światła czołówek dostrzegły zwierzęce szkielety i kości.

Gdzie weszliśmy? Do jaskini niedźwiedzia. (Naprawdę nieźle).

Mieliśmy, dużo szczęścia,bo misia nie nie było w pobliżu, inaczej opuszczalibyśmy ten teren w trybie natychmiastowym; ale to nie był koniec naszych przygód.

Po błąkaniu się po tym terenie okazało się, że nie przewidzieliśmy, w jaki sposób wrócimy. Na wycof było już za późno, a droga biegła przez pionowe skałki w dół. Kupel poszedł na zwiad, wychylił się, by zajrzeć w dół i zniknął. W jaki sposób? Spadł 4 metry w dół i wylądował na trawiastej półce, całe szczęście szczęśliwie bez kontuzji. Szybko wyciągnęliśmy go po plecakach z powrotem. Był w lekkim szoku. Trzeba było odnaleźć inną drogę.

Kawałek dalej w gęstym lesie znaleźliśmy łatwy teren po skarpie. Ruszyliśmy, to był błąd.

Chwilę po tym ujrzał nas miejscowy strażnik i zaczął przyśpieszać w naszym kierunku, krzycząc przy okazji. Spostrzegłem tylko gest ręką Wojtaka, bym założył kaptur i uciekał jak najprędzej. Dzielił nas jedynie lodowaty, rwący potok. Ruszyłem przez niego, nie oglądając się za siebie , zatrzymałem się chyba kilometr dalej. Odwróciłem się, a strażnika nie było, zgubiliśmy go.

Ten czas przejściowy przeczekaliśmy, zmieniliśmy ubrania i wróciliśmy inną trasą do domu.

Dzień zdecydowanie pełen wrażeń. Pamiętam, że przyrzekłem sobie, że więcej w góry nie pójdę :)

Była jednak zemną ta dziecięcą żądzą przygody, która nie odpuszczała mnie na krok i uaktywniła się dopiero po tym wypadzie, zupełnie tak jakby ktoś mnie na to zaprogramował. Dziwne.

W każdym razie góry były wciąż w mojej podświadomości i uaktywniały się silnie, gdy czułem, że muszę znowu tam wrócić i tak ciągle i ciągle, byłem głody tego.
Z bohaterem historii Wojtkiem


Wykwalifikowani i dobrze wyposażeni turyści przy podejściu na Świnicę



Na szczycie Świnicy

Kolejne wypady nie należały do najbezpieczniejszych. „Wspinaliśmy się”, wędrowaliśmy w każdej możliwej pogodzie. Halny, burza, deszcz, mgła, śnieżyca, na ogół w każdych możliwych.

Swego czasu także testowaliśmy wytrzymałość adidasów na podejściach oraz na zjazdach nartostradą :)

Nowa pasja wciągnęła mnie tak bardzo, że nawet dawna miłość do łyżew de facto została przesunięta na drugi bok. Dlaczego? Sądzę, że, dla pokonywania własnych granic, zaspokojenia doznań zmysłowych, oraz przywiązania z tym środowiskiem, aury mistycyzmu jak to powiedział Wojtek Kurtyka. Abstrahując, w górach czujesz się wolny i właśnie chyba dlatego to wybrałem i nie żałuje swoich decyzji. Czas pokaże czy mogę to uznać za słuszne, ale do najwyższych ścian, czy gór daleka  jeszcze daleka droga :)















Selfie z Orlej Perci :)


niedziela, 3 kwietnia 2016

Moja historia czyli z sportowej przygody do karaiery wspinacza. :)

Moja nietypowa historia zaczęła się w szkole gimnazjalnej. Miałem wtedy 13 lat i byłem mocno ukierunkowany na sport w każdej możliwej postaci; piłka nożna, siatkówka, biegi przełajowe, kolarstwo. Z reguły jak każdy chłopiec potrzebowałem ruchu, a jeżeli był na świeżym powietrzu to w ogóle bajka ;). Niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego koleżanka natrafiła na ogłoszenie dotyczące zawodów na rolkach dla amatorów i profesjonalistów. Szybko mnie o tym poinformowała, na zasadzie: Może wystartujesz, przecież cały czas cię widze rolkach jak robisz rundkę sklep-dom — szkoła. Pamiętam, pomyślałem wtedy, czemu nie wystartować? Niedługo potem ruszyłem w bój. Opancerzony w plastikowe ochraniacze, kask snowboardowy (bo zwykłego nie miałem ;)) i stare, sprawdzone rolki. Udało się wtedy zająć 2 miejsce w amatorach trenujących w klubach sportowych, strasznie byłem podekscytowany. Dostałem oldskulowy puchar i dyplom. Chwilę po zawodach rozmawiałem z trenerką tych klubowych dzieciaków, dogadaliśmy kwestie współpracy :D i tak to się zaczęło z trenowaniem łyżwiarstwa szybkiego.


Pierwsze treningi odbywały się z reguły na powietrzu, ćwiczenia emitując łyżwiarskie ruchy. W czasie deszczu przenosiliśmy treningi do szkolnych korytarzy. Główny problem stanowił brak wyspecjalizowanej infrastruktury, czyli lodowiska w Giżycku, dawniej łyżwiarze sobie radzili, wylewając w czasie zimy wodę na boisko sportowe. My obraliśmy trudniejszy wariant trenowania na zamarzniętym jeziorze Niegocin. Wiadomo trochę więcej pracy w przygotowanie takiego toru, ale ile frajdy dawała taka jazda. :) Czas mijał, zbliżały się pierwsze starty w zawodach i wciąż odstawaliśmy od czołówki. Pamiętam wtedy, że do liceum wymarzyłem sobie pójść do konkretnego sportowego i będzie związane z łyżwami (tak byłem wtedy zadurzony w tym sporcie, że biegałem na treningi z samego rana na jezioro, wieczorem i jeszcze trening z trenerką. ), nie wiedziałem, czy w ogóle jest taka szkoła, ale wierzyłem.

Trening na zamarzniętym jeziorze Niegocin w 2011
W końcu miasto znalazło fundusze na realizacje projektu budowy krytego lodowiska, a my dogodne okoliczności do treningu, bo w końcu nie mieliśmy ani warunków, a nie sprzętu, jedynie pamięć o tym, że nasze miasto dawniej uchodziło za jednego z najlepszych w Polsce (wysławieni zwycięscy w rywalizacji w złotym krążku w hokeju, błękitna sztafeta lata 70-90 oraz słynni łyżwiarze szybcy Ryszard Rzadki, Ewa Borkowska Wasilewska, czy też maratończycy w jeździe 24h, czy na 100-200km jak Andrzej Pikciun czy Andrzej Lemieszek i wielu podobnych.)

Mocno ukierunkowałem się na rozwój moich mocnych cech, czyli wytrzymałości i siły. Uzupełniałem trening zimowy z wrotkarstwem szybkim o charakterze letnim, startując w różnego rodzaju półmaratonach oraz maratonach. Często z sukcesami, jakoś czułem się mocny, jeżdżąc z przymocowanymi kółkami do buta, lubiłem ten pęd powietrza i wydzielające się endorfiny :D





                                       
                                                      Krótka wideo relacja z treningu ( jestem widoczny w tym czerwonym kasku)
                                  

Swego czasu władze lodowiska nie zamierzali, iść nam na rękę z doborem godzin, więc zostały tylko albo o 6 rano lub wieczorem o 21. Porozumieliśmy się z weteranami- pasjonatami, że my weżniemy godziny poranne a oni wieczorne. Gdy system ruszył, wpadałem o 6 pojeździć, zostawiałem treningów ki w pracy u mamy, a potem szkoła, i wieczorem znowu na lodowisko z pasjonatami ;)

Po 2 latach treningów, startów, łez i potu :) , do kamionek( mała wieś niedaleko Giżycka ) przyjechał trener szerokiej kadry juniorów ze swoimi najlepszymi zawodnikami właśnie ze szkoły mistrzostwa sportowego w Zakopanem. Moja świetna trenerka Jola załatwiła mi udział z profesjonalistami. Przyznam trener dość sceptycznie, podszedł do udziału mojej osoby, ale ku mojej uciesze się zgodził.

Zaczął się przydział, ambitnie uparłem się, że dołączę do najlepszego peletonu rolakarzy. Trener tylko kiwnął głową. Po pierwszych odcinkach trzymałem się zawzięcie chłopaków, jakby od tego zależało moje być, albo nie być :) Dla nich tempo było średnie, ale dla mnie ówcześnie dość szybkie, nie odpuszczałem. Udało się wytrzymać cały trening. Sprawdziłem się pozytywnie. Na koniec trener się uśmiechnął i się rozdaliśmy.

Po pół roku dostałem informacje od lekarza, że muszę udać się na kontrolę do Olsztyna związku ze starym schorzeniem skoliozy. Po współpracy z pewnym ortopedą staraliśmy się przez lata zminimalizować ten problem. Jak się okazało pozytywnie.

W drodze powrotnej mama dostała telefon. Od kogo? Od Trenera. Poinformował, że zwolniło się miejsce w szkole oraz w internacie i, że jak ma ochotę, to mogę dołączyć do grona łyżwiarzy, z Zakopiańskiej szkoły, to droga wolna. Mama przekazała mi informacje natychmiast. Zamurowało mnie. Kończyłem wtedy pierwsze półrocze w 3 klasie gimnazlanej, a planowałem tam pójść w 1 klasie szkoły średniej, więc plan tego nie obowiązywał. Co robić, ryzykować, czy skończyć szkołę i na spokojnie dołączyć tylko pytanie, czy byłoby jeszcze miejsce?! Podjąłem decyzje natychmiast w samochodzie. Rodzice zrobili tylko zdumione miny. Takie okazje należy wykorzystywać. :)

Przyjechaliśmy w trójkę do szkoły zapoznałem się ze wszystkimi informacjami i z regulaminem i rozpoczełem swój pierwszy oficjalny dzień. Szkoła była niewielka ale wszędzie były  umiejscowione obrazy, zdjęcia i plakaty słynnych polskich sportowców którzy ukończyli SMS im Stanisława Marusarza w Zakopanem (min Justyny Kowalczyk , Kamila Stocha, Piotra Żyły, Konrada Niedźwieckiego, Jana Szymanskiego, Jagny Marczułajtis wszystkich tych którzy trenowali sporty zimowe i osiągali sukcesy na szczeblu Mistrzostw swiata lub Olimpiady).
Właśnie wtedy 23 Stycznia 2012 szkoła gościła gościa: Kamila Stocha.. i ten 1 dzień szkoły właśnie zaczął się od wysłuchania jego relacji. Kamil wówczas nie był aż tak popularny zyskał 6 miejce na MŚ i miał sukcesy na MP ( tak dla jasności to było przed tym ogólnym uwielbieniem jego osoby po MŚ w Val di Fiemme 2013 i IO w Soczi 2014) 
Mama zrobiła sobie zdjęcie, a ja zostałem roskoszować się tą chwilą.

Po tym czasie zacząłem swoją przewrotną karierę jako profesjonalny łyżwiarz szybki startując w różnego rodzaju zawodach rangi MP, MPJ, zawodach międzynarodowych MPM itd

Z legendą łyżwiarstwa szybkiego z Svenem Kramerem

Z drużyną pierścienia, niżej trener  Jan Miętus złoty MŚJ na 1500 74' i Brązowy w wieloboju

Wiedziałem wtedy, że otoczenie stworzy mi niesamowite okazje, do rozwoju postanowiłem to wykorzystać. Nie wiedziałem jednak, że zderzę się ze ścianą, czyli niesamowitym oporem, ale miałem cel osiągnąć klasę II sportową. W tamtym okresie musiałem się liczyć ze zejściem od kilku do kilkunastu sekund na poszczególnych dystansach.

Cel zrealizowałem po roku tylko, że co zawody się zawodziłem, nawet gdy warunki były idealne, nie podtrawiłem dopiąć tego. Ktoś kiedyś powiedział, że każda porażka zawiera zarodek zwycięstwa, tylko, tylko że wówczas byłem młody niecierpliwy i niezbyt rozumiałem tę zasadę.

W końcu udało się, miałem nadzieję, że dalej pójdzie z górki, ale nic z tego.

Obozy, treningi, rozruchy i szkoła, która stwarza drogę, do marzeń, więc trzeba liczyć się z oporem, bo konkurencja jest duża.

Wyszedłem z założenia, że trzeba iść starą system, by uzyskać przewagę nad przeciwnikami, czyli mocniejszym treningiem. Więc trenowałem, progres szedł fakt, ale koszt, jaki za to zapłaciłem, był ogromny. Przed sezonem zastrzyk Energi, formy, wyniki jak na, mnie z kosmosu, ale im więcej trenowałem i mniej uzupełniałem witamin, animo kwasu i nie przestrzegałem zasad odpoczynku, więc słabłem. Zdarzyło się , że z 3h codziennego treningu wydłużałem do 5-6h codziennie + niedziela i cały dzień w górach. Efekt był destrukcyjny robiłem czasy coraz gorsze , miałem mniej mocy , ogólnie byłem przetrenowany. Miesiąc z głowy i to w środku sezonu. Tak się załatwiłem , że musiałem przyjmować zastrzyki z b12 i żelaza do organizmu, bo poziom ich stężenia był trzykrotnie poniżej normy u normalnego nietrenującego mężczyzny.

W czasie pory letniej odbudowałem się fizycznej, ale psychicznie byłem słaby, więc potrzebowałem jakiejś odskoczni czegoś, co pozwoli mi czuć się wolny i pokonywać własne słabości, czyli walkę z samym sobą.

Zacząłem szukać właśnie takich wyzwań, byłem znów głodny sukcesów.

Coraz częściej chodziłem w góry z kolegami często sam, dla wyciszenia zaspokojenia wszystkich doznań zmysłów i nie tylko. Wytyczałem sobie cele generalnie czułem się wolny.

Oprócz tego trenowałem do ostatniego sezonu w szkole, czułem, nasra tającą falę mocy.

Przyszedł sezon i kolejny poważny problem. Blokada psychiczna nie podtrawiłem poprawić czasów, jak zawsze wynik przychodził z łatwością, tak teraz nie mogłem się poprawić. Stanąłem w miejscu.

Stałem się mistrzem treningu; gdy nie było presji podtrawiłem przełamywać własne granice, gdy przychodził stres, jakiś niezidyfikowany lęk czy strach paraliżował mnie i nie jechałem, tego, co np. na treningu. Dla sportowa takie momenty potrafią załamać, ale wiedziałem wówczas, że zakończę sezon i karierę w szkole z najmocniejszym akcentem, na jaki było mnie stać.

Ostatnie zawody w sezonie skończyłem z dwiema życiówkami niepobitymi od 2 lat. Byłem wdzięczny, że właśnie w ten sposób skończyłem ostatnie zawody łyżwiarskie w karierze..
 

Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...