Już na statku, pod koniec kontraktu, wiedziałem, że będę chciał realizować kolejny szczyt Korony Ziemi. To było długo wyczekiwane marzenie, odłożone w czasie ze względu na brak funduszy i projekty „Ninja Warrior Polska”. Podszedłem do tego metodycznie i z dobrym planowaniem.
![]() |
Wymarzona wyprawa na Kilimandżaro! |
![]() |
Przygotowania pod Kilimandżaro: z lewej komora nisko tlenowa Hypoint, z prawej Rysy zimą |
Tak mijały dwa miesiące, czyli osiem tygodni przygotowań pod górę. Przygotowałem się najlepiej, jak byłem w stanie, i zwarty oraz gotowy ruszyłem do Afryki, do Tanzanii.
Lot miałem z Austrii, z Wiednia, z przesiadką w Etiopii, a później na lotnisko Kilimandżaro. Po kilkunastu godzinach i w sumie dwóch dniach w podróży dotarłem na miejsce.
![]() |
Fotka z szefem po odprawie przed wyprawą! (with boss) |
Na miejscu szok — lotnisko w Tanzanii przypominało raczej dworzec autobusowy na Czyżynach niż profesjonalne, znane lotnisko pod górą. Pośrodku pustkowia, obok gór Meru, a nieco dalej — Kilimandżaro. Ciepło, oczywiście, w środku strefy równikowej. Tam miałem stały kontakt z „szefem”, czyli gościem od agencji, z której korzystałem podczas wspinaczki. Kierowca dowiózł mnie na moje miejsce noclegowe, gdzie wcześniej zaplanowałem pobyt w pokoju z tarasem i widokiem na Kilimandżaro.
![]() |
Śniadanie na tarasie z widokiem na Kilimandżaro |
Pięknie i ciepło. Kolacja: ryż z bananem i kurczaczkiem oraz owoce na przystawkę. Najedzony i ustawiony na jutro, poszedłem spać, aby wypocząć przed 6-dniową wyprawą z totalnie nowymi dla mnie ludźmi.
Nasza wyprawa była olbrzymia, największa, jak do tej pory, w moim życiu. Liczyła 45 osób z Tanzanii i 12 uczestników z Europy, co daje w przeliczeniu prawie 60 osób!
Przed wyprawą informowano mnie, że liczba osób na wyprawie ze Słowacji nie przekroczy 6 osób. Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że przyjęto jeszcze kilka osób do tej grupy oraz 2 osoby z Rosji. To było zaskoczenie, ale byłem przed faktem dokonanym tak licznej karawany.
W skład wyprawy wchodzili kierownik Amir, 4 przewodników, w tym mój Stefan, kilku kucharzy, ludzie od wody, od rozkładania namiotów, logistyki, no i kilkunastu tragarzy, którzy głównie nosili plecaki i sprzęt między obozami. Potem dochodziła grupa uczestników, w której w większości byli to ludzie ze Słowacji: Juraj, Jan, Jarosław, Ondrej, Monika, Katarzyna, Slava, Julia i inni.
Taką wesołą ekipą ruszyliśmy na podbój góry Kilimandżaro drogą Machame w 6 dni
![]() |
Tanzańska ekipa! Porterzy, kucharzy, przewodnicy i inni. Witają nas pieśnią. |
Dzień wyprawy rozpoczął się wcześnie.
Zebrałem się rano, wpierw spotkałem się ze Stefanem, wypożyczyłem resztę sprzętu z wypożyczalni, a potem dołączyłem do ekipy, która już czekała na mnie w busie. Ruszyliśmy do bram Machame przez ciepły równikowy klimat.
Park Kilimandżaro ma swoje regulacje prawne. Należy tam być z lokalnym przewodnikiem tanzanijskim, co jest obowiązkiem, a dodatkowo, w zależności od pakietu, trzeba posiadać ekipę tragarzy i kucharza. Na miejscu podpisy w regulacji parku, zgłoszenie wyprawy i lunch. Tutaj ekipa kucharzy do końca dbała o to, byśmy nie chodzili głodni i mieli zawsze pełne brzuchy.
![]() |
Brama Machame - wejście do Parku Narodowego Kilimandżaro |
Niedługo potem ruszyliśmy w górę przez dżunglę, czyli las deszczowy. Trasa liczyła jakieś 10,5 km, z 1800 na 2900 m. Tam, w środku lasu, rozbiliśmy nasze obozowisko. Klimat niesamowity. Miasto namiotów, wspólny namiot mesa oraz namioty porterów i tak codziennie. Wieczorem odprawa, pomiar stanu saturacji i ciśnienia krwi, co również sam robiłem na bieżąco podczas tej wyprawy.
W nocy zapakowałem się w śpiwór. Okazało się, że termika jest dość słaba i występowało mi zimno, w nocy przespałem łącznie 3 godziny. Rano pobudka o 6 i do góry.
![]() |
Trasa przez dżunglę! |
Kolejny dzień to była wspinaczka w dość stromym terenie — około 6 km, ale z 1000 metrów przewyższenia na 3900 m. Tutaj poczułem ten dzień i moją niską saturację. Początek spoko, ale z czasem pod koniec czułem miejscami, że brak tlenu robi swoje i że się duszę, gdy idę wolno z grupą. Pod koniec tego trekkingu wyskoczyłem do przodu i trzymałem się z przodu już do końca solo.
Tam godzina przerwy i wejście aklimatyzacyjne na lokalne wzgórze 4-tysięczne, a potem do końca dnia odpoczynek po tym dość wymagającym dniu. Dzień 3: ponowna pobudka o 6, 6:30 toaleta i prysznic z miski, śniadanie, a potem wyjście w górę.
![]() |
Dzień 2 podejście pod Shira Camp |
W planach było wyjście na Lava Tower na 4600 metrów oraz zejście do Barranco Camp, około 7,5 km. To wyjście mógłbym porównać do wejścia na Mont Blanc po 3 dniach zdobywania wysokości. Ten dzień był w pewnym momencie przełomowy dla mojej aklimatyzacji, która, można powiedzieć, była bardzo słaba. Wyszedłem do wysokości 4400 metrów, czując się dość dobrze, ale ostatnie 100 metrów ponownie odczuwałem silne zawroty głowy i bóle, ale ciągnąłem to głową, wiedząc, że muszę wejść, to wejdę i kropka.
![]() |
Lawa Tower 4600m - dzień 3 |
Na przełęczy wyciągnąłem pulsoksymetr i tutaj aż mnie zmroziło. Poziom saturacji wyniósł jakieś 46% zaraz po wejściu. Wiedziałem, że to za nisko, ale będziemy tu tylko chwilę, więc stosowałem się do zaleceń, czyli piłem dużo wody, odpoczywałem i wolno się poruszałem. Po ponad godzinie saturacja wróciła do około 60%. W końcu zeszliśmy do Barranco Camp, oddalonego o jakieś 4 km. Tam nocleg i odpoczynek. Saturacja zdążyła podskoczyć o kilka procent, ale wciąż tylko o ponad 60. Czekały nas ostatnie dwa dni zdobywania wysokości i ponad 1200 metrów w górę. Przy tak niskiej saturacji ryzykowałem nie tylko chorobą wysokościową, ale także obrzękiem mózgu. Co to jest? Ktoś mógłby zapytać?
![]() |
W drodze do Barranco camp |
Mózg od braku tlenu puchnie we wnętrzu czaszki, rozpycha się naciskając na czaszkę i nerwy. Osoba dotknięta niedotlenieniem może w moment stracić świadomość i żyć na jawie, do czasu, aż tlenu nie będzie więcej. Wtedy przestaje być samodzielna i zależna od innych ludzi podczas wspinaczki, a może to się skończyć nawet akcją ratowniczą. To było największe ryzyko, którego nie chciałem podczas ataku szczytowego. Drugi to, że przewodnicy mogliby mnie zwyczajnie nie dopuścić do zdobywania szczytu właśnie przez ten wskaźnik.
Zdecydowałem, że muszę uruchomić swoją apteczkę i przejrzeć dwa leki od Gosi: deksametazon i diuramid. Pierwszy na ciężkie objawy obrzęku mózgu, a drugi rozrzedzający krew i pomagający w aklimatyzacji. Zdecydowałem, że po badaniu wieczorem w namiocie, rano wezmę diuramid i zobaczę, jak będzie następnego dnia.
![]() |
W obozie dzień 3 - zbliża się zmrok |
Podczas odprawy wieczornej, która odbywała się jak zwykle w mesie, pomiar z innego pulsoksymetru. Ciśnienie krwi około 100, a saturacja 76%, czyli znośnie. Położyłem się spać, biorąc wcześniej paracetamol na bóle głowy. W nocy wziąłem tabletkę diuramidu.
Kilka godzin później, przed wyjściem, drugą w celu poprawy moich bólów głowy od wysokości. Po śniadaniu rozpoczęliśmy wspinaczkę w górę do Base Camp. Tego dnia poczułem się znacznie lepiej i czułem, że energia mi wraca oraz chęć do wejścia na sam szczyt tej góry.
![]() |
happiness in mountains! :) |
Po południu zameldowaliśmy się w ostatnim obozie, tzw. „Base Campie” przed wejściem na szczyt. Później odprawa w mesie z Amirem przed nocnym atakiem szczytowym.
Informacje w stylu: Jak się przygotować? Co może się stać? Czego możemy się spodziewać na samej górze i różnych jej etapach. Nasi przewodnicy byli w temacie — nie powiem, ogarnięci, w końcu z tego żyli. Stefan na takim Kilimandżaro był 73 razy, drugi 50 razy, a Lider pewnie z 2 razy tyle. Mieliśmy doświadczonych ludzi i mocne wsparcie, żeby zdobyć szczyt bezpiecznie, ale nikt oczywiście nie zamierzał nikogo tam wciągać na szczyt. Musisz to zrobić o własnych siłach i mocą swojego umysłu, ale ciało będzie ci nieraz podpowiadało, że nie dasz rady, i to od początku do końca tego ataku. Byłem na to wszystko gotowy, ruszyć po swoje marzenia o kolejnym szczycie Korony Ziemi.
Wróciłem do namiotu, walnąć się na 1 godzinę do snu i resztę czuwać. Mieliśmy kilka godzin na regenerację przed nocnym atakiem szczytowym.
![]() |
W obozie tzw. "base camp" - dzień przed atakiem na szczyt |
Zebraliśmy się o 0:30, gotowi na wyjście w górę. 12 osób, kilku przewodników i najsilniejsi tragarze, jako wsparcie i zabezpieczenie naszej wspinaczki. Było zimno, jak obiecał Amir. Ubrałem się na cebulkę – 3 pary spodni, termo, dresy, spodnie trekkingowe i 3 warstwy ubrań, w tym termo, bluzę i puchówkę. Wiatr tylko potęgował uczucie zimna, a brak tlenu stawał się coraz bardziej wyczuwalny. Ruszyliśmy w górę wzdłuż sznurka. Problem w tym, że tego samego dnia 100 innych osób miało ten sam pomysł – także ruszyli w tym samym czasie z różnych obozów. Musieliśmy dostosować tempo do najsłabszych w grupie, co powodowało, że my zostawaliśmy z tyłu, wyprzedzali nas inni. Z jednej strony to denerwowało, ale z drugiej nie miałem wyboru – musiałem iść, bo jeśli nie wejdę teraz, nigdy nie będę miał tej szansy.
![]() |
Atak szczytowy! W tle pełno wspinaczy |
Wejście na Stella Point (5756 m) trwało wieczność – długie godziny mozolnego wspinania się, w którym motywowałem się wszystkim, co tylko mogłem, jak np. „zapier*alaj – musisz wejść!” albo „To nie JEST NANGA PARBAT, robisz ten szczyt!” Gdzieś tam, w tle, przewodnicy i tragarze zaczęli śpiewać tanzańskie pieśni wojenne. Na początku drażniło mnie to, ale od 5500 metrów każdy taki śpiew działał jak espresso. Czułem, że oni też czują wysokość, mimo ich doświadczenia. Tracili siły, ale szli dalej, bo byli cholernie twardzi.
Wiatr i chłód były nieznośne, mimo grubych warstw odzieży. Brak tlenu czułem dosłownie co krok. Nastawiłem swój umysł na to, że bez względu na to, jak ciężko będzie, muszę wejść. Mam jedną szansę, drugi raz tego nie przeżyję. Zatem to teraz albo nigdy, Mati!
I tak, powtarzając te słowa w głowie, ignorowałem wszelkie cierpienie, które towarzyszyło mi na tej górze.
![]() |
wschód słońca nad Mawenzi - działał jak nadzieja |
![]() |
Atak szczytowy wysokość 5500m - zakryłem twarz od zimna! |
![]() |
Na Stella Point 5756m - w tle ten upragniony śnieg! |
W końcu zobaczyłem śnieg – ten pieprzony śnieg, który wypatrywałem od samego początku tego ataku. Śnieg oznaczał bliskość kopuły szczytowej. Głos miałem jakby przechodził przez mnie „po porządnej libacji” i czułem się podobnie. Dotarliśmy w 6 osób. Połowa weszła, reszta została w tyle. Spędziliśmy tam może 10-15 minut i ruszyliśmy do przodu. Ja, już w swoim tempie, wyskoczyłem do przodu. Po 100 metrach poczekałem na resztę i przewodnika, a potem kolejne 100 metrów z mocnymi bocznymi podmuchami wiatru od grani. Kilimandżaro nie dawało o sobie zapomnieć – pokazywało pazur i sprawdzało nas do samego końca.
![]() |
Na szczycie Kilimandżaro! Udało się!!! :) |
O 7:50 melduję się na szczycie, w towarzystwie ekipy ze Słowacji i Tanzanii. Zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć. Wtedy przypomniałem sobie o flagach w plecaku i moich deklaracjach, które przygotowałem do zdjęć. Widziałem, jak kolejna fala ludzi zmierzała w stronę szczytu. Zrobiliśmy zdjęcie naszej ekipie, ale na moje potrzeby już nie było czasu, więc przewodnik zaczął krzyczeć, że musimy schodzić. W odpowiedzi na to powiedziałem:
- „Pierdziele to, mam to w du*ie, nie zejdę, jak nie zrobię tych zdjęć!”
To była moja decyzja. Miałem słowo do dotrzymania. Choć przewodnik się denerwował, poszedł beze mnie, zostawiając mi tragarza na wsparcie. Postawiłem na swoim, choć potem przez pośpiech zdjęcia wyszły trochę z drugiej strony, za co przepraszam.
![]() |
Obiecane fotki z flagami! :) |
Potem dołączyłem do ekipy schodzącej, wracając do Stella Point, by poczekać na resztę.
Przewodnik rzucił:
- „Teraz masz czas, możesz robić te zdjęcia.”
- „TUTAJ??!!To nie jest szczyt! To mi gó*no da!”
No i się zamknął. W sumie popierdzielam go i zacząłem schodzić, jak doszła reszta. Z moim „tragarzem”, który był dużo bardziej wyrozumiały niż ten koleś, rozpocząłem zejście w dół. W połowie zejścia czułem, że praktycznie wyładowałem całe moje baterie na to wejście. Już nastał świt i robiło się ciepło. Co jakiś czas musiałem zatrzymać się na odpoczynek. Na dole zejścia czekał mój osobisty porter, który wziął ode mnie plecak, a drugi dał mi coś ciepłego do picia. Z takim wsparciem wolno doszedłem do namiotu w base campie.
Udało się, ale byłem zniszczony!!! Porter posadził mnie na krzesło, zdjął mi buty, skarpetki, wytrzepał mi spodnie z piachu i pomógł walnąć się do namiotu. Gdzie zasnąłem prawie od razu.
Po godzinie mnie obudzili, żeby coś zjeść w mesie, bo niedługo ruszamy w dół. Nie chciało mi się okrutnie ruszyć z miejsca, nie miałem na to sił, ale w końcu zwlokłem swój zad do mesy i wcisnąłem w siebie trochę herbaty, coś ciepłego i kawę na obudzenie. To mnie postawiło na nogi. Spakowałem swoje rzeczy i ruszyliśmy po 1–2 godzinach w dół. To była dobra decyzja, biorąc pod uwagę, że byliśmy wysoko. Byliśmy wciąż narażeni na ryzyko niedotlenienia i choroby wysokościowej. Zeszliśmy te 9 kilometrów na 3100 m, na krawędź dżungli, tam blokowaliśmy ostatnią noc.
W sumie dowiedziałem się, że oprócz naszej 6, szczyt zrobiły jeszcze 3 osoby, trochę później. Czyli 9 z 12 osób zdobyło szczyt. Dwie pozostałe odpadły podczas ataku szczytowego, a jedna wycofała się wcześniej z powodu problemów żołądkowych.
Tak czy inaczej, dobry wynik i sukces dla całej „karawany na Kilimandżaro”.
Następnego dnia przyszła pora na rozliczenie wyprawy, czyli „nieobowiązkowych tipów”, które i tak były obowiązkowe i każdy chciał z tych ludzi coś dostać! Wyszło z tego jakieś 3 tysiące dolarów ekstra do podziału dla nas białasów. Wyglądało to dość śmiesznie – zebrali się w kręgu na polanie w środku dżungli, czekając na nasz gotówkowy zadatek. I teraz pomyśl, jakbyśmy nie zapłacili? Wyprowadziliby cię tam w środek dżungli i nie ma szans, że ktoś by cię odnalazł! Po całej akcji ruszyliśmy w dół i przed południem byliśmy w Mweka gate, po drugiej stronie góry. Szczęśliwy, że się udało.
Zdobyłem swój 3. szczyt KORONY ZIEMI!
Mati i Kilimandżaro w tle! "3" szczyt załojony! |