niedziela, 9 marca 2025

Karawana na Kilimandżaro 5895 m n.p.m

Już na statku, pod koniec kontraktu, wiedziałem, że będę chciał realizować kolejny szczyt Korony Ziemi. To było długo wyczekiwane marzenie, odłożone w czasie ze względu na brak funduszy i projekty „Ninja Warrior Polska”. Podszedłem do tego metodycznie i z dobrym planowaniem.

Wymarzona wyprawa na Kilimandżaro!
 Rozpisałem sobie w pliku wszystko, co będę potrzebował zrobić i załatwić, aby to ogarnąć, w tym wizy, szczepienia, sprzęt, trening na tę górę. Postanowiłem rozegrać to na dwa sposoby. Pierwszym były treningi wysokogórskie w „hypoint" komorze nisko tlenowej, a drugim — co tydzień być w górach na wysokości od 1-2,5 tysiąca metrów. Nie miało dla mnie znaczenia, czy to Beskidy, Pieniny, Gorce, czy Tatry — liczyło się, by być w górach z plecakiem i jak najczęściej, aby przygotować ciało do bycia na wysokości przez cały czas i zwiększyć ilość czerwonych krwinek we krwi.

Przygotowania pod Kilimandżaro:
 z lewej komora nisko tlenowa Hypoint, z prawej Rysy zimą 

Tak mijały dwa miesiące, czyli osiem tygodni przygotowań pod górę. Przygotowałem się najlepiej, jak byłem w stanie, i zwarty oraz gotowy ruszyłem do Afryki, do Tanzanii.
Lot miałem z Austrii, z Wiednia, z przesiadką w Etiopii, a później na lotnisko Kilimandżaro. Po kilkunastu godzinach i w sumie dwóch dniach w podróży dotarłem na miejsce.

Fotka z szefem po odprawie przed wyprawą! (with boss) 

Na miejscu szok — lotnisko w Tanzanii przypominało raczej dworzec autobusowy na Czyżynach niż profesjonalne, znane lotnisko pod górą. Pośrodku pustkowia, obok gór Meru, a nieco dalej — Kilimandżaro. Ciepło, oczywiście, w środku strefy równikowej. Tam miałem stały kontakt z „szefem”, czyli gościem od agencji, z której korzystałem podczas wspinaczki. Kierowca dowiózł mnie na moje miejsce noclegowe, gdzie wcześniej zaplanowałem pobyt w pokoju z tarasem i widokiem na Kilimandżaro. 

Śniadanie na tarasie z widokiem na Kilimandżaro 

Pięknie i ciepło. Kolacja: ryż z bananem i kurczaczkiem oraz owoce na przystawkę. Najedzony i ustawiony na jutro, poszedłem spać, aby wypocząć przed 6-dniową wyprawą z totalnie nowymi dla mnie ludźmi.

Nasza wyprawa była olbrzymia, największa, jak do tej pory, w moim życiu. Liczyła 45 osób z Tanzanii i 12 uczestników z Europy, co daje w przeliczeniu prawie 60 osób!

 
Przed wyprawą informowano mnie, że liczba osób na wyprawie ze Słowacji nie przekroczy 6 osób. Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że przyjęto jeszcze kilka osób do tej grupy oraz 2 osoby z Rosji. To było zaskoczenie, ale byłem przed faktem dokonanym tak licznej karawany.
W skład wyprawy wchodzili kierownik Amir, 4 przewodników, w tym mój Stefan, kilku kucharzy, ludzie od wody, od rozkładania namiotów, logistyki, no i kilkunastu tragarzy, którzy głównie nosili plecaki i sprzęt między obozami. Potem dochodziła grupa uczestników, w której w większości byli to ludzie ze Słowacji: Juraj, Jan, Jarosław, Ondrej, Monika, Katarzyna, Slava, Julia i inni.
Taką wesołą ekipą ruszyliśmy na podbój góry Kilimandżaro drogą Machame w 6 dni

 

Tanzańska ekipa! Porterzy, kucharzy, przewodnicy i inni.
Witają nas pieśnią.

Dzień wyprawy rozpoczął się wcześnie.

Zebrałem się rano, wpierw spotkałem się ze Stefanem, wypożyczyłem resztę sprzętu z wypożyczalni, a potem dołączyłem do ekipy, która już czekała na mnie w busie. Ruszyliśmy do bram Machame przez ciepły równikowy klimat.
Park Kilimandżaro ma swoje regulacje prawne. Należy tam być z lokalnym przewodnikiem tanzanijskim, co jest obowiązkiem, a dodatkowo, w zależności od pakietu, trzeba posiadać ekipę tragarzy i kucharza. Na miejscu podpisy w regulacji parku, zgłoszenie wyprawy i lunch. Tutaj ekipa kucharzy do końca dbała o to, byśmy nie chodzili głodni i mieli zawsze pełne brzuchy.

Brama Machame - wejście do Parku Narodowego Kilimandżaro 

Niedługo potem ruszyliśmy w górę przez dżunglę, czyli las deszczowy. Trasa liczyła jakieś 10,5 km, z 1800 na 2900 m. Tam, w środku lasu, rozbiliśmy nasze obozowisko. Klimat niesamowity. Miasto namiotów, wspólny namiot mesa oraz namioty porterów i tak codziennie. Wieczorem odprawa, pomiar stanu saturacji i ciśnienia krwi, co również sam robiłem na bieżąco podczas tej wyprawy.
W nocy zapakowałem się w śpiwór. Okazało się, że termika jest dość słaba i występowało mi zimno, w nocy przespałem łącznie 3 godziny. Rano pobudka o 6 i do góry.

Trasa przez dżunglę! 

Kolejny dzień to była wspinaczka w dość stromym terenie — około 6 km, ale z 1000 metrów przewyższenia na 3900 m. Tutaj poczułem ten dzień i moją niską saturację. Początek spoko, ale z czasem pod koniec czułem miejscami, że brak tlenu robi swoje i że się duszę, gdy idę wolno z grupą. Pod koniec tego trekkingu wyskoczyłem do przodu i trzymałem się z przodu już do końca solo.

Tam godzina przerwy i wejście aklimatyzacyjne na lokalne wzgórze 4-tysięczne, a potem do końca dnia odpoczynek po tym dość wymagającym dniu. Dzień 3: ponowna pobudka o 6, 6:30 toaleta i prysznic z miski, śniadanie, a potem wyjście w górę.

Dzień 2 podejście pod Shira Camp 

W planach było wyjście na Lava Tower na 4600 metrów oraz zejście do Barranco Camp, około 7,5 km. To wyjście mógłbym porównać do wejścia na Mont Blanc po 3 dniach zdobywania wysokości. Ten dzień był w pewnym momencie przełomowy dla mojej aklimatyzacji, która, można powiedzieć, była bardzo słaba. Wyszedłem do wysokości 4400 metrów, czując się dość dobrze, ale ostatnie 100 metrów ponownie odczuwałem silne zawroty głowy i bóle, ale ciągnąłem to głową, wiedząc, że muszę wejść, to wejdę i kropka.

Lawa Tower 4600m - dzień 3 

Na przełęczy wyciągnąłem pulsoksymetr i tutaj aż mnie zmroziło. Poziom saturacji wyniósł jakieś 46% zaraz po wejściu. Wiedziałem, że to za nisko, ale będziemy tu tylko chwilę, więc stosowałem się do zaleceń, czyli piłem dużo wody, odpoczywałem i wolno się poruszałem. Po ponad godzinie saturacja wróciła do około 60%. W końcu zeszliśmy do Barranco Camp, oddalonego o jakieś 4 km. Tam nocleg i odpoczynek. Saturacja zdążyła podskoczyć o kilka procent, ale wciąż tylko o ponad 60. Czekały nas ostatnie dwa dni zdobywania wysokości i ponad 1200 metrów w górę. Przy tak niskiej saturacji ryzykowałem nie tylko chorobą wysokościową, ale także obrzękiem mózgu. Co to jest? Ktoś mógłby zapytać?

W drodze do Barranco camp 

Mózg od braku tlenu puchnie we wnętrzu czaszki, rozpycha się naciskając na czaszkę i nerwy. Osoba dotknięta niedotlenieniem może w moment stracić świadomość i żyć na jawie, do czasu, aż tlenu nie będzie więcej. Wtedy przestaje być samodzielna i zależna od innych ludzi podczas wspinaczki, a może to się skończyć nawet akcją ratowniczą. To było największe ryzyko, którego nie chciałem podczas ataku szczytowego. Drugi to, że przewodnicy mogliby mnie zwyczajnie nie dopuścić do zdobywania szczytu właśnie przez ten wskaźnik.


Zdecydowałem, że muszę uruchomić swoją apteczkę i przejrzeć dwa leki od Gosi: deksametazon i diuramid. Pierwszy na ciężkie objawy obrzęku mózgu, a drugi rozrzedzający krew i pomagający w aklimatyzacji. Zdecydowałem, że po badaniu wieczorem w namiocie, rano wezmę diuramid i zobaczę, jak będzie następnego dnia.

W obozie dzień 3 - zbliża się zmrok 

Podczas odprawy wieczornej, która odbywała się jak zwykle w mesie, pomiar z innego pulsoksymetru. Ciśnienie krwi około 100, a saturacja 76%, czyli znośnie. Położyłem się spać, biorąc wcześniej paracetamol na bóle głowy. W nocy wziąłem tabletkę diuramidu.
Kilka godzin później, przed wyjściem, drugą w celu poprawy moich bólów głowy od wysokości. Po śniadaniu rozpoczęliśmy wspinaczkę w górę do Base Camp. Tego dnia poczułem się znacznie lepiej i czułem, że energia mi wraca oraz chęć do wejścia na sam szczyt tej góry. 

happiness in mountains! :) 

Po południu zameldowaliśmy się w ostatnim obozie, tzw. „Base Campie” przed wejściem na szczyt. Później odprawa w mesie z Amirem przed nocnym atakiem szczytowym.
Informacje w stylu: Jak się przygotować? Co może się stać? Czego możemy się spodziewać na samej górze i różnych jej etapach. Nasi przewodnicy byli w temacie — nie powiem, ogarnięci, w końcu z tego żyli. Stefan na takim Kilimandżaro był 73 razy, drugi 50 razy, a Lider pewnie z 2 razy tyle. Mieliśmy doświadczonych ludzi i mocne wsparcie, żeby zdobyć szczyt bezpiecznie, ale nikt oczywiście nie zamierzał nikogo tam wciągać na szczyt. Musisz to zrobić o własnych siłach i mocą swojego umysłu, ale ciało będzie ci nieraz podpowiadało, że nie dasz rady, i to od początku do końca tego ataku. Byłem na to wszystko gotowy, ruszyć po swoje marzenia o kolejnym szczycie Korony Ziemi.
Wróciłem do namiotu, walnąć się na 1 godzinę do snu i resztę czuwać. Mieliśmy kilka godzin na regenerację przed nocnym atakiem szczytowym.

W obozie tzw. "base camp" - dzień przed atakiem na szczyt 
                                                               
         ATAK NA SZCZYT KILIMANDŻARO 5895 m - sztuka cierpienia

Zebraliśmy się o 0:30, gotowi na wyjście w górę. 12 osób, kilku przewodników i najsilniejsi tragarze, jako wsparcie i zabezpieczenie naszej wspinaczki. Było zimno, jak obiecał Amir. Ubrałem się na cebulkę – 3 pary spodni, termo, dresy, spodnie trekkingowe i 3 warstwy ubrań, w tym termo, bluzę i puchówkę. Wiatr tylko potęgował uczucie zimna, a brak tlenu stawał się coraz bardziej wyczuwalny. Ruszyliśmy w górę wzdłuż sznurka. Problem w tym, że tego samego dnia 100 innych osób miało ten sam pomysł – także ruszyli w tym samym czasie z różnych obozów. Musieliśmy dostosować tempo do najsłabszych w grupie, co powodowało, że my zostawaliśmy z tyłu, wyprzedzali nas inni. Z jednej strony to denerwowało, ale z drugiej nie miałem wyboru – musiałem iść, bo jeśli nie wejdę teraz, nigdy nie będę miał tej szansy.

Atak szczytowy! W tle pełno wspinaczy 

Wejście na Stella Point (5756 m) trwało wieczność – długie godziny mozolnego wspinania się, w którym motywowałem się wszystkim, co tylko mogłem, jak np. „zapier*alaj – musisz wejść!” albo „To nie JEST NANGA PARBAT, robisz ten szczyt!” Gdzieś tam, w tle, przewodnicy i tragarze zaczęli śpiewać tanzańskie pieśni wojenne. Na początku drażniło mnie to, ale od 5500 metrów każdy taki śpiew działał jak espresso. Czułem, że oni też czują wysokość, mimo ich doświadczenia. Tracili siły, ale szli dalej, bo byli cholernie twardzi.

Wiatr i chłód były nieznośne, mimo grubych warstw odzieży. Brak tlenu czułem dosłownie co krok. Nastawiłem swój umysł na to, że bez względu na to, jak ciężko będzie, muszę wejść. Mam jedną szansę, drugi raz tego nie przeżyję. Zatem to teraz albo nigdy, Mati!

I tak, powtarzając te słowa w głowie, ignorowałem wszelkie cierpienie, które towarzyszyło mi na tej górze.

                                                             

wschód słońca nad Mawenzi - działał jak nadzieja


Atak szczytowy wysokość 5500m - zakryłem twarz od zimna!

Wschód słońca nad Mawenzi pojawił się nad horyzontem – jeden z najpiękniejszych wschodów słońca w moim życiu. Czułem, jak jego promienie ogrzewają mnie i dodają sił. A kawałek dalej, widziałem grań – oczy zrobiły mi się szklane. Tyle wyrzeczeń, podróży na koniec świata na statku Odyssey, z dala od bliskich, przyjaciół, od wszystkiego, co znałem. Praca codziennie od świtu do zmroku, treningi, trzymanie się planu – to wszystko zaprowadziło mnie aż tutaj. Po 5 latach ciężkiej pracy robię kolejny duży krok. Sam to wywalczyłem, sam na to zapracowałem. TO SIĘ UDA! Wszedłem na Stella Point – 5756 m, na grań!

Na Stella Point 5756m - w tle ten upragniony śnieg! 

W końcu zobaczyłem śnieg – ten pieprzony śnieg, który wypatrywałem od samego początku tego ataku. Śnieg oznaczał bliskość kopuły szczytowej. Głos miałem jakby przechodził przez mnie „po porządnej libacji” i czułem się podobnie. Dotarliśmy w 6 osób. Połowa weszła, reszta została w tyle. Spędziliśmy tam może 10-15 minut i ruszyliśmy do przodu. Ja, już w swoim tempie, wyskoczyłem do przodu. Po 100 metrach poczekałem na resztę i przewodnika, a potem kolejne 100 metrów z mocnymi bocznymi podmuchami wiatru od grani. Kilimandżaro nie dawało o sobie zapomnieć – pokazywało pazur i sprawdzało nas do samego końca.

Na szczycie Kilimandżaro! Udało się!!! :)

O 7:50 melduję się na szczycie, w towarzystwie ekipy ze Słowacji i Tanzanii. Zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć. Wtedy przypomniałem sobie o flagach w plecaku i moich deklaracjach, które przygotowałem do zdjęć. Widziałem, jak kolejna fala ludzi zmierzała w stronę szczytu. Zrobiliśmy zdjęcie naszej ekipie, ale na moje potrzeby już nie było czasu, więc przewodnik zaczął krzyczeć, że musimy schodzić. W odpowiedzi na to powiedziałem:

 - „Pierdziele to, mam to w du*ie, nie zejdę, jak nie zrobię tych zdjęć!”

To była moja decyzja. Miałem słowo do dotrzymania. Choć przewodnik się denerwował, poszedł beze mnie, zostawiając mi tragarza na wsparcie. Postawiłem na swoim, choć potem przez pośpiech zdjęcia wyszły trochę z drugiej strony, za co przepraszam.

Obiecane fotki z flagami! :)

Potem dołączyłem do ekipy schodzącej, wracając do Stella Point, by poczekać na resztę.

Przewodnik rzucił:

- „Teraz masz czas, możesz robić te zdjęcia.”

- „TUTAJ??!!To nie jest szczyt! To mi gó*no da!”

No i się zamknął. W sumie popierdzielam go i zacząłem schodzić, jak doszła reszta. Z moim „tragarzem”, który był dużo bardziej wyrozumiały niż ten koleś, rozpocząłem zejście w dół. W połowie zejścia czułem, że praktycznie wyładowałem całe moje baterie na to wejście. Już nastał świt i robiło się ciepło. Co jakiś czas musiałem zatrzymać się na odpoczynek. Na dole zejścia czekał mój osobisty porter, który wziął ode mnie plecak, a drugi dał mi coś ciepłego do picia. Z takim wsparciem wolno doszedłem do namiotu w base campie.

Udało się, ale byłem zniszczony!!! Porter posadził mnie na krzesło, zdjął mi buty, skarpetki, wytrzepał mi spodnie z piachu i pomógł walnąć się do namiotu. Gdzie zasnąłem prawie od razu.

Po godzinie mnie obudzili, żeby coś zjeść w mesie, bo niedługo ruszamy w dół. Nie chciało mi się okrutnie ruszyć z miejsca, nie miałem na to sił, ale w końcu zwlokłem swój zad do mesy i wcisnąłem w siebie trochę herbaty, coś ciepłego i kawę na obudzenie. To mnie postawiło na nogi. Spakowałem swoje rzeczy i ruszyliśmy po 1–2 godzinach w dół. To była dobra decyzja, biorąc pod uwagę, że byliśmy wysoko. Byliśmy wciąż narażeni na ryzyko niedotlenienia i choroby wysokościowej. Zeszliśmy te 9 kilometrów na 3100 m, na krawędź dżungli, tam blokowaliśmy ostatnią noc.

W sumie dowiedziałem się, że oprócz naszej 6, szczyt zrobiły jeszcze 3 osoby, trochę później. Czyli 9 z 12 osób zdobyło szczyt. Dwie pozostałe odpadły podczas ataku szczytowego, a jedna wycofała się wcześniej z powodu problemów żołądkowych.

Tak czy inaczej, dobry wynik i sukces dla całej „karawany na Kilimandżaro”.

Następnego dnia przyszła pora na rozliczenie wyprawy, czyli „nieobowiązkowych tipów”, które i tak były obowiązkowe i każdy chciał z tych ludzi coś dostać! Wyszło z tego jakieś 3 tysiące dolarów ekstra do podziału dla nas białasów. Wyglądało to dość śmiesznie – zebrali się w kręgu na polanie w środku dżungli, czekając na nasz gotówkowy zadatek. I teraz pomyśl, jakbyśmy nie zapłacili? Wyprowadziliby cię tam w środek dżungli i nie ma szans, że ktoś by cię odnalazł! Po całej akcji ruszyliśmy w dół i przed południem byliśmy w Mweka gate, po drugiej stronie góry. Szczęśliwy, że się udało.

                                    Zdobyłem swój 3. szczyt KORONY ZIEMI!                                        

Mati i Kilimandżaro w tle! "3" szczyt załojony! 



środa, 11 marca 2020

Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw...

Inicjatorem wyjazdu na Sycylię, był Adrian, początkowo, miał mieć charakter czysto wspinaczkowy, dopiero potem wyewoluowało to w wyjazd o charakterze górskim oraz z nastawieniem na wyjazd solowy. Właściwie nie miałem problemu z tym, aby spróbować solowego wyjazdu, ponieważ  potrzebowałem wiele rzeczy sobie przemyśleć, dlatego wybrałem właśnie taki wariant.

Wyprawę rozpocząłem w lutym 2020 i mówiąc szczerze, nosiło mnie, żeby gdzieś wyruszyć. Lubię, kiedy wyprawa, łączy podróż do nowych destynacji z ciekawym celem. Tak było i tutaj. 
Sycylia zaskoczyła mnie pozytywnie swoją architekturą, położeniem i klimatem, zupełnie innym, jaki można spotkać w innych miejscach w Europie. 

Wyprawę rozpocząłem 24 lutego, lecąc z Katanii do Krakowa. Miasto jest usytuowane na wschodnim wybrzeżu Sycylii nad Morzem Jońskim u podnóża najwyższego, aktywnego wulkanu w Europie, czyli Etny. Na ogół mieszkańcy z jednej strony żyją jak na bombie zegarowej a z drugiej strony, mają wszystko w dupie, ponieważ na Sycylii nigdzie się nikomu nie śpieszy, bo przecież wszyscy żyją na wyspie. :)

Przed samą wyprawą, zastanawiałem się jak właściwie podejść do tej góry i jak osiągnąć główny krater tego wulkanu, czyli wierzchołek, który jest aktywny. Pewnego pamiętnego dnia natrafiłem na video z 12 lutego, z aktualnej erupcji wulkanu, gdzie co chwilę wulkan ciskał strumień lawy do góry, sugerowało to fakt, że na szczycie raczej śniegu, nie ma, a po drugie, że wciąż może być tam lawa. 


Będzie, grubo!!! Pomyślałem sobie wtedy, zacząłem szukać oferty z miejscowych przewodników, którzy, proponowali, wyjście do szczytu, okazało się jednak, że jedyną możliwością jest wyjście do wys. 2900 m, chociaż szczyt jest 400 m wyżej, autem 4x4, opłata przewodnika i parę jeszcze innych rzeczy, taka przyjemność, oczywiście kosztuje, dobre 100 euro, dla grupy, a jak jedziesz sam, to jeszcze drożej, dlatego zdecydowałem się jednak z tego zrezygnować i spróbować zdobyć szczyt na własną rękę...
  Szukając informacji, dowiedziałem się, że wyjście zimą jest niemożliwe to raz, po drugie trzeba wjechać kolejką na 2500 m, oraz że powyżej wysokości 2900 m, wyjście musi odbyć się w towarzystwie przewodnika lub wulkanologa. Tak naprawdę, do momentu wylotu, nie byłem pewny, czy w ogóle wejdę. Założyłem sobie, że spróbuję, podjeść na ile to będzie możliwe. 

Lądując, pierwsze co rzuciło się w oczy to całkowity brak chodników, przynajmniej w okolicach miasta, bo w centrum, czasem się zdarzają. Najczęściej, wędruje się albo poboczem, albo po ulicy, kierowcom nie wadzi, gdy jakiś przechodzień idzie sobie środkiem drogi, kilka kilometrów ma lotnisko, bo akurat w pobliżu nie ma w tym czasie chodnika.  Doszedłem do wniosku, że w Europie Zachodniej, taka sprawa to prawdziwy luksus, a druga sprawa to przechodzenie przez pasy.

Lecąc na Sycylię, w samolocie pustki.

Okey, nie ma świateł, przejdziesz sobie przez jezdnię na spokojnie, bo są pasy, ale tutaj cię zaskoczę nic z tego kolego. Przechodzenie przypomina raczej walkę o przetrwanie, bo żaden kierowca, dobrowolnie cię nie przepuści, jak sobie grzecznie czekasz. Musisz dosłownie wejść na jezdnię, gdy w oddali pędzą auta, dopiero wtedy kierowcy, się kulturalnie zatrzymają, lecz nie należy to do najprzyjemniejszych z czynności :)

Wędrując tak sobie po Katanii, szukałem miejsca, gdzie miałem spać, okazało się że hostel, był nie przygotowany, aby mnie przyjąć, mimo że formalnie miałem w nim rezerwację. Gospodarz, postanowił jednak sprostać zadaniu i przedzwonił, gdzie trzeba i załatwił mi nocleg w innym miejscu, w sumie, nie było co narzekać, bo było to blisko centrum, tuż przy takim zabytkowym zamku z pentagramem nad oknem.  :)


Następny dzień, postanowiłem spędzić w miejscowości, Nicolosi, tuż pod samą Etną. Z racji tego, że miałem sporo czasu, chciałem pójść tam z buta, było to około 15 km, trekkingu przez miasto, więc idealnie. W pewnym momencie po 6 km, chodnik, postanowił się skończyć, a droga  robiła się dwupasmowa, więc niebezpiecznie, byłoby iść. Jak to można się było spodziewać, wyszedłem na tyle, że bez sensu, byłoby się zawracać, więc postanowiłem spróbować, szczęścia z łapaniem "stopa", na Sycylii.  Czekałem dobre 15 minut, aż w końcu, zatrzymał się gościu w takim BMW za dobre 200 tys zł. 
Pyta się:
 -Dokąd jedziesz?
- Jadę do Nicolosi, to jakieś 10 km stąd.
- Jadę do Pedary, to niedaleko, mogę cię podrzucić. No problem.

No skoro, no problem, to jadę, ucieszony, jakbym wygrał milion na loterii. Po chwili,  gadka, szmatka, skąd jestem i dokąd jadę, zacząłem mu opowiadać, że na Etnę  i takie tam.
 Jedziemy, chłop, widać, że przy kasie, to się zapytałem, co w  życiu robi? Zaczął mi opowiadać, że z wykształcenia jest biologiem, ze specjalizacją nauk o wirusach oraz studiował nauki polityczne i że ma międzynarodową firmę, parę domów w tym jeden w Brazylii oraz że zna 5 języków. Co chwile, podczas podróży, ktoś do niego dzwonił, w sprawie koronawirusa. A on wszystkich po kolei, uspokajał, mówiąc, że nie ma się czego obawiać.
 No nieźle, myślę sobie. Minęliśmy miejscowość Nicolosi, a on do mnie, że zna super miejsca widokowe, kawałek wyżej z widokiem na Katanie, właśnie spod Etny. No okey, mam chwilkę czasu, czemu nie. Zaczął, mnie obwozić po tych różnych miejscach, co jakiś czas, zatrzymując się w miejscach widokowych. W pewnym momencie napomknął, że ma "Boya", w Brazylii, co jest pastorem i mówiąc, co chwilę szturchał mnie w ramię.
Zacząłem się zastanawiać, czy ten gościu, aby czasem nie jest "ciepły", wiecie, co mam na myśli. W sumie dobra nie moja sprawa, więc przestałem drążyć temat.
Ostatnim punktem widokowym był taki krater, na którym zdążył już wyrosnąć las sosnowy, ponieważ ostania erupcja, miała miejsce tam w XVI wieku.

Zaschnięta magma, u podnóża Etny.
Rifugio Sapienza (1900m ), w tle Etna.
Krater Silvestri 1900m
Krater Monte Vetore.
Patrzę, sobie na ten krater i myślę sobie, zaje*isty, no ale wracajmy, a on na to, że kawałek, wyżej są ławeczki, gdzie można sobie usiąść i odpocząć. No, dobrze, wyciągnąłem aparat i zacząłem fotografować, mówiąc mu, że lubię wszystko dokumentować, podczas wypraw. 
Finalnie, udało się wyjść do tego punktu widokowego, o którym wspomniał. Stoję tak, ciesząc się czystym powietrzem i super widokiem:
- Matieus, mogę cię o coś zapytać?
- No, tak wal, śmiało...
-Can I su*k your...?

Zaraz, że co???Chyba, żartujesz, człowieku!!!??? Ooooo, ku*wa,  zrobiłem taką minę, jakby właśnie,
pier*olnął mnie tir, ale patrzę na niego, a on jest śmiertelnie, poważny!!! Gościu, fajnie, że mnie podwiozłeś, ale chyba cię poniosło Cię z tego widoku! Po prostu odwieź mnie, z powrotem??!!!!
Okazało się, że gość, ewidentnie był innej orientacji, więc wolał zapytać, niż by mu okazja, by przepadła! Dobre sobie, w tamtym momencie, gotowy, mu byłem dosłownie, wyj*bać z bani!!!

No ładnie kulturalny, gej mi się trawił, całą drogę powrotną, pilnowałem, by czegoś nie odwalił. Co, by o nim nie mówić, maniery, to on miał, wbrew pozorom, słowa dotrzymał, odwiózł mnie pod wskazany adres.

Zameldowałem się w moim pensjonacie. W pokoju przestrzenie, własny minibar, widok za oknem, też niczego sobie. No nieźle, tak to można się aklimatyzować. Dobra, tylko jak dostać się teraz do pod górę?  Dopytałem się personelu. Okazało się, że najwcześniejszy autobus, odjeżdża o 9 rano i jedzie do Rifugio Sapienza (czyli ostanie miejsce, gdzie rozpoczyna się wspinaczka na wulkan) i jedzie godzinę, natomiast powrotny odjeżdża o 16. Mało czasu, myślę sobie, ale będę, trzymał się planu. Wejdę do wysokości, której będę wstanie. Okaże się wszystko następnego dnia...

Zdjęcie z Etną. :)
Zaopatrzenie podczas aklimatyzacji.:)
W nocy rozpierała mnie energia z tych emocji, wiele myślałem o tej wspinaczce na wulkan, co mnie tam czeka. Po jakimś czasie udało się finalnie zasnąć.  Normalnie o tej porze roku droga dojazdowa pod górę, jest praktycznie, nieprzejezdna, bo na wulkanie jest dużo, śniegu. Sycylijczycy w czasie wolnym zjeżdżają tam na nartach  w czasie sezonu, gdzie na dole w Katanii na poziomie morza jest +15 stopni, a na  szczycie góry jakieś -5/-15 stopni, ale ta zima nie jest normalna, więc nie było grama śniegu!

Rano, zacząłem szukać przystanku autobusowego i samego autobusu. Okazało się, że przyjechał o jakieś 9:10 i miał 20 min postoju! Finalnie do Rifugio, dojechałem o jakieś 9:55, z czego w górę ruszyłem koło 10. Wiedziałem, że czasu jest mało, założyłem sobie, żeby zdążyć, wejść, będę iść do godziny max 13:30, potem zawracam, bez względu na jakiej wysokości, będę się znajdował. Zacząłem swój wyścig z górą...

Początek podejścia.
Twarde skorupy, śniegu wys. 2600
Dymiący, krater centralny Etny.
Zadziwiająco, dobrze mi się szło, na wysokości 2500 z 1900 metrów, byłem po 49 minutach, doszedłem do górnej stacji kolejki, szybciej niż jej wagoniki. :)   
Nie przerywając marszu, szedłem wyżej. Podłoże wulkaniczne, bardzo przypominało mi dolne partie Elbrusa, wyżej rzeczywiście był śnieg, ale jak na zimowe wejście to tak jakby go nie było. Spoglądając na szczyt, widziałem, tylko jak cała góra się dymi, zupełnie jakby się paliła. W sumie wtedy olałem ten sygnał ostrzegawczy, ale potem zrozumiałem, co to właściwie oznacza...

Na wysokości 2900 m, dotarłem po 1h 31 minutach, pokonując 1 tysiąc metrów podejścia. Podobnie jak na Elbrusie, tutaj turyści mogą liczyć na pomoc, w dotarciu na tę wysokość, w całkowicie bez wysiłkowy sposób, czyli wjeżdżając autem z napędem 4x4, oczywiście jak masz pieniądze, to możesz sobie na to pozwolić, jeżeli nie idziesz z buta.

Kawałek dalej znajduje się krater, na który możesz wejść, ale tutaj powinna się teoretycznie zakończyć twoja wycieczka, ponieważ wyżej na główny krater, czy szczyt, blokuje zakaz wejścia, bez przewodnika z uprawnieniami, nie można wejść, pod karą grzywny dla łamiącego taki zakaz.

 Oczywiście wejście do szczytu blokuje szlaban z liny, zawieszonej na wysokości 30 centymetrów, które ma być wystarczające dla potencjalnych śmiałków...


Co zrobiłem? Oczywiście poszedłem do szczytu, no bo jak inaczej. :D 
 Im wyżej tym powietrze coraz bardziej dawało siarką i nadzwyczajnie w świecie śmierdziało. Postanowiłem, że pójście na pałę, będzie, niezbyt dobre, bo będzie mnie widać z wys. 2900 m, postanowiłem trochę obejść górę, tak żeby rozpocząć zdobywanie szczytu od grani z lewej, gdy uskok terenu, mnie całkowicie zasłoni. 

W drodze do kopuły szczytowej wys. 3100m
Czułem się jak astronauta z misją na Marsa, w promieniu kilku kilometrów, nikogo, teren, robił się coraz bardziej grząski, jakieś 50 metrów od szczytu, czułem, jak cały but mi się zapada, zupełnie jakbym chodził po mule w wodzie. Dalej ziemia wulkaniczna, coraz bardziej czarna i mokra. Na szczycie krateru, wszędzie taka srebrno, żółta szadź oraz wilgotna wulkaniczna ziemia. 

Krater Etny. (3350m n.p.m)

Na szczycie pierwsze co to dostałem podmuch wiatru, który prawie mnie wywrócił, wiało co najmniej 70 km/h, odczuwalna -15, wszędzie dym. Zacząłem się rozglądać. Widzę, że z jednego krateru, płynie sobie lawa, cienkim strumieniem, a z drugiej strony panorama na wybrzeże Morza Jońskiego, Katania oraz większość wyspy widziana z Etny. Szczyt wznosi się na 3350 m, co oznacza, że zakres widzenia, pozwala zobaczyć obiekty z wys. 3 km nad poziom morza, coś niesamowitego!


Jednak nie to było najlepsze w tej sytuacji..Zacząłem sobie kamerować okolicę, gdy nagle, z tego krateru, co płynęła sobie lawa, w pewnym momencie wystrzelił  czerwony strumień, świeżutkiej lawy na wysokość może 20-35 metrów w górę, jakieś 100-200 metrów od miejsca, w którym aktualnie sobie stałem. Nie masz pojęcia, jak się w tamtym monecie wystraszyłem, dosłownie nie obracając się za siebie, puściłem się biegiem w dół, zacząłem spieprzać z tego szczytu, będąc pewnym, że nastąpi kolejna większa erupcja!
Teraz, wiem, że jak wulkan się dymi, a jest aktywny, to oznacza, że jest gotowy do erupcji, większej lub mniejszej, ale ona nastąpi, więc lepiej wtedy tam nie wchodzić, bo może to być twoje ostatnie spotkanie.
Tempo, miałem sprinterskie i nie miała znaczenia, żadna choroba wysokościowa, gdy znajdujesz się na naturalnej bombie zegarowej. Adrenalina, buzowała mi w żyłach. Na 2900 byłem w 15 minut!!!


Finalnie udało mi się zejść do parkingu, z którego wystartowałem  w jakąś 1h, cała akcja zajęła mi koło 4h, no ale zapier*alałem. ;)
 Po akcji, w górach postanowiłem, wrzucić na luz, podziwiając wybrzeże Riveria Di Ciclopi i podziwiając Sycylię z poziomu morza.  Nie ma tego złego.:)


Smaczkiem tego wyjazdu, był fakt, że po powrocie dostałem telefon z firmy, że profilaktycznie, mam się w pracy nie zjawiać, przez tydzień z powodu wizyty na terytorium Włoch. Oprócz mierzenie temp. na lotnisku, termometrem z pistoletu, nic specjalnego nie zaobserwowałem. :)

 Jednak menadżer, dzwonił codziennie, dopytując o stan zdrowia, miałem wrażenie, że w Polsce, ludzie bardziej panikują, niż tam, w źródle tego, wszystkiego, ale co ja tam wiem.  :)
Bez obaw zdrów jak byk i gotowy do kolejnych wojaży . :)




sobota, 1 lutego 2020

Romansując z Afryką, Dżabal Tubkal 4167 m n.p.m

Podczas tej wyprawy, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, wobec góry, na którą, będę się wspinał.
W sumie bardziej traktowałem to jako, możliwość odwiedzenia nowego kontynentu oraz zetknięcia się z nową kulturą, mianowicie islamską.

Początkowo celem na grudzień 2019 roku, miał być szczyt Olimp, czyli legendarna góra, na której według mitu, mieli mieszkać bogowie grecy. W sumie od zawsze chciałem, tam wejść pewnego dnia i miałem się na to zdecydować podczas wyprawy listopadowej. 

Rzuciłem pomysł, kilku znajomym i właściwie już bym tam pojechał. Zacząłem robić standardowe przygotowania, lecz kiedy zobaczyłem, jak w rzeczywistości góra wygląda, trochę straciłem motywację, żeby robić ją w zimowych warunkach ze względu na śnieg i jakość skały, byłoby to ryzykowne, gdyż jest tam masę luźnych kamieni, a grań szczytowa, jest eksponowana, połączenie tego z kiepskimi warunkami zimowymi, może że równać się słabo związanym śniegiem, więc postanowiłem, że najlepiej będzie jednak spróbować letnią porą. 

W sumie miałem ciśnienie, żeby, gdzieś jednak pojechać, zacząłem poszukiwać połączeń lotniczych. Znalazłem możliwość lot do Marakeszu z Berlina, w dość fajnej cenie, od razu ten pomysł łyknąłem, zaproponowałem Kubie, taką alternatywę. Na moje szczęście, Kuba zdecydował się ze mną polecieć.

I tak znaleźliśmy się wspólnie w Afryce. Właściwie nie miałem informacji, dotyczących zimowego wejścia na Tubkal, ponieważ znajomi, którzy robili ten szczyt, głównie letnią porą, nie mogli mi powiedzieć, jak to będzie wyglądało, natomiast jedyne coś się tam zmieniło to regulacje prawne. 

Dlaczego? Otóż w grudniu 2018 roku, czyli dokładnie rok wcześniej dokonano nie daleko schroniska na 3200 metrach, morderstwa dwóch Skandynawek, na tle religijnym. Było to drugi taki czyn w całym Maroku, wcześniej coś takiego miało miejsce 15 lat wcześniej w innym rejonie. Podobno, brali w tym udział albo ortodoksyjni Sunnici lub członkowie Państwa Islamskiego. Jak było, nie wiadomo... W każdym razie cała reszta społeczeństwa, z tego powodu, chciała tych sprawców dorwać, ponieważ przez to turyści, zwyczajnie bali się do tego kraju przyjeżdżać i korzystać z lokalnych dóbr i usług.
Państwo, zaczęło interweniować więc w tym rejonie, wprowadzono, obowiązek przewodnicki oraz 3 punkty kontrolne od wioski Imlil aż do schroniska Refuge. Jeżeli nie masz paszportu i przewodnika, nie przejdziesz. 

Lecąc, nad Alpami.
Nad Saharą. :)
Przylot do Marrakeszu, w tle Atlas.
Czy jest tam rzeczywiście tak niebezpiecznie? Raczej nie, a przynajmniej takie odebrałem wrażenie, będąc w paszczy lwa. 
 Lot z Berlina, w sumie był całkiem przyjemny, można było podziwiać piękno lotu nad Alpami, Saharą i podziwiać piękno Morza Śródziemnego. Całkiem się wyluzowałem, Kuba zresztą też. 
Gdy podchodziliśmy do lądowania, z okna samolotu, można było dostrzec wyłaniający się posypany, śniegiem Atlas, a pod nim Marokańska spalona słońcem, ziemia. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to zupełnie inne domy, wszystkie płaskie bez dachów jak w Europie i budowane z zupełnie innego tworzywa.

Po wylądowaniu, pierwsze, co to karta do telefonu. Maroko jest poza terytorium EU, więc opłaty za korzystanie z internetu są drogie. 1 mb internetu kosztuje jakieś 44 zł, więc albo kupujesz kartę, albo nie używasz pakietu. :)  My wybraliśmy ta pierwszą opcję, na lotnisku, siedziały takie miłe muzułmanki i wymieniały ludziom karty SIM, po załatwieniu karty, czekała nas przeprawa do Imlil, ale najpierw trzeba znaleźć transport, bo komunikacją publiczną się tam nie dojedzie. 

Na lotnisku kręcił się pewien "naganiacz", który zaczepiał ludzi, oferując im transport swoją taksówką.  Właściwie to już wypatrzył nas z daleka, miał całkiem bystre oko. Pierwsze pytanie, dokąd jedziemy? My, że do Imlil i szukamy transportu. A on, że 1000 dihramów, my na to, że nie ma opcji i żeby zdupcał. :)
Nie no wkręcam. :) Poszliśmy dalej " szukać". Właściwie wiedzieliśmy, z poprzednich relacji ludzi, że cena od osoby powinna być w przedziale między 150-175 dihramów, za przejazd 40 km, drogo sobie liczą, ale trudno. Byliśmy przygotowani na to, żeby się z nimi targować, bo tak jest w ich kulturze, podają ci cenę kilka razy droższą, licząc, że jesteś jeleniem i się nabierzesz, jeżeli tak będzie, to sobie zarobią. Każdy orze jak może :) 

Znalazł się drugi, podszedł do nas, oferując, transport, wszędzie gdzie chcesz. Cena 700 dihramów, zaczęliśmy się targować,  my, ze 400 to max. On, że 500, potem 400 i dobiliśmy targu. 
 Wsiedliśmy zadowoleni, minęło z 20 min, a facet, zaczął nas wozić po mieście, bez celu, wykonał telefon no i gada, na rondzie, zamiast skręcić, gość zawraca i tak ciągle. Myślę, no super, ale góry jak byk są na lewo, więc czemu tam nie jedziesz?
W końcu skręcił w jakąś boczną uliczkę i wysiadka, okazało się, że "naganiacz", który potrafił dobrze angielski, brał ludzi.
 Jak już kogoś, znalazł, dzwonił po swojej bazie kumpli i po kolei szukał, kto jedzie w tamtą stronę, by nas zabrać.
 On brał procent od podwózki po mieście i załatwienia klientów, a gość, który nie ogarniał angielskiego, wykonał zlecenie, dowożąc, gdzie trzeba. To się nazywa marketing bezpośredni! :)

Przejażdżka po Marrakeszu. Widok na budynek parlamentu.

 Wysiedliśmy z tego auta, by przywitać się, z innym kierować ten jednak dowiózł nas na miejsce, ku naszemu zaskoczeniu, czyli do wioski Imlil. Po drodze Atlas zbliżał się coraz bliżej, gdzieś po drodze farma wielbłądów, gdzieś jeszcze jakiś facet modli się, przy samej drodze na jakimś zadupiu, normalka. 

W końcu dojechaliśmy do wioski, jak się okazało, facet nie odzywał się do nas całą podróż, jak przyszło do interesów, to już umiał rozmawiać. :) Zaproponował, że może nas zabrać, jak zakończymy akcję górską, z powrotem do Marrakeszu, gdyż nic tutaj nie jeździ, a ta droga jest jedyną w okolicy.

Jadąc do Imlil.
Wzięliśmy numer od kierowcy i powędrowaliśmy dalej w górę wioski. Sama mieścina jest naprawdę niewielka, masz wrażenie, jakbyś był na końcu świata i to w towarzystwie mułów i Arabów, super połączenie. Idąc wzdłuż drogi, co chwile ktoś nas zaczepiał, a czy masz raki, a czy sprzęt odpowiedni, czy potrzebujesz przewodnika i tak dalej.

W pewnym momencie skręciliśmy w prawo, gdzie droga wznosiła się i nagle słyszymy, że ktoś krzyczy z odległości jakiś 600 metrów z innego wzgórza, na dachu jakiegoś budynku. Popatrzyliśmy się wybiórczo na siebie z Kubą i zrozumieliśmy, że przekaz był, chyba w naszym kierunku, więc czym prędzej poszliśmy w tamtym kierunku. Szukaliśmy w tym czasie miejsca, gdzie mieliśmy mieć nocleg. A nawigacja prowadziła nas dokładnie w tym kierunku, gdzie dobiegło nas wołanie, nieznajomego.  

 Jak się okazało, chwilę potem tym "krzykaczem", okazał się nasz gospodarz Hassan, który chyba dzięki, błyskawicznej wymianie informacji, między lokalsami, dowiedział się, że my to jego goście, nim jeszcze się z nim formalnie poznaliśmy. Jak to możliwe? Nie wiem szczerze, ale zapytajcie Hassana, może wam powie. :) 

Chwilę potem, już byliśmy na naszej kwaterze, słyszałem przed wyprawą na jednym ze slajdowisk, że domy islamskie, to jakiś jeden wielki labirynt i łatwo się tam zgubić.

Gdy tam byłem, odniosłem właśnie takie wrażenie. Dom był olbrzymi, trzypiętrowy, z licznymi rozgałęziani, balkonem i chyba setką pokoi. Zaproszono nas na górę, na balkon, gdzie stały trzy krzesła i stolik. Nasz gospodarz, gdzieś poszedł, a my jak te czubki, przyzwyczajeni, że ktoś ci pokaże pokój, lub przynajmniej miejsce, gdzie będziesz spał, a tu nic. My z plecakami i czekamy...

Za chwilę przychodzi Hassan, niosąc srebrną tacę, dzbanek z herbatą i trzy filiżanki, kładzie na stoliku i siada przy nas. Za chwilę gadka, kto jest z naszej dwójki starszy. 

My w sumie nie wiedząc o co mu właściwie chodzi, odpowiadamy, że Kuba, a on na to, że powinien polewać pozostałym, bo jest najstarszy. Bo widzicie, w Islamie jest tak, że zwraca się uwagę na to kto ile wiosen, przeżył,  istnieje taka kultura wieku, w której najstarszy polewa i to z nim się rozmawia, z reguły. 

Popijając herbatkę, w tle Atlas.

W zasadzie przypomnieliśmy sobie o tym,  dopiero w tamtym momencie. Mieliśmy takie zajęcia z relacji między kulturowych, na studiach z doktor Myśliwską i tam właśnie uczyliśmy się, jak to wygląda w przypadku muzułmanów i rzeczywiście potwierdzało to regułę. Podobno Arab, to najlepszy gospodarz.
Chwilka luźnej rozmowy i przychodzimy do interesów:

- Wy na Tubkal przyjechaliście? -Pyta Hassan
-Tak, wychodzimy jutro w góry, szczyt robimy za 2 dni.- odpowiadamy
-Macie przewodnika?
-Tak mamy. 
-A ile chce od was?
-1000 MAD (dihramów marokańskich) za dwie osoby.
-Załatwię wam taniej i to angielskojęzycznego.
-Za ile? -pytamy zaciekawieni.
-700 MAD, spotkacie się z nim dziś wieczorem.-odpowiada nasz gospodarz.

Co on mówi? Chwila namysłu, w sumie, zdążyliśmy polubić naszego gospodarza, więc ryzyk-fizyk, bierzemy.  Po południu chwilka relaksu można się było zrelaksować na tle Atlasu, kompletna cisza, zupełnie jakby nie istniało, żadne inne miejsce na tym świecie. Tam się ludziom nie śpieszy, bo niby gdzie? Kury nakarmić? Po wodę skoczyć? A może po bułki do sklepu. No co ty. Jedynym obowiązkiem to jest chillout i modlitwa, w sumie, żyją chyba głównie z turystyki. Z tym drugim to jest ciekawie. W wiosce Imlil, z tego co, udało mi się zlokalizować, są 2 meczety , pierwszy niżej w wiosce, a drugi na wzgórze, niedaleko naszego pensjonatu. 

Wioska Imlil.
Naglę, słyszę, że ktoś zaczyna wydzierać się z jednej z takich wieży, i to na całe gardło, a potem z drugiej. Połączenie tych dwóch głosów daje, niesamowity efekt, bo to brzmi jak trochę śpiew i recytowanie jakiegoś fragmentu z Koranu w jednym. Posłuchaliśmy trochę, a potem dalej wróciliśmy do naszych zajęć, czyli w sumie nierobieniu nic szczególnego. 


 Wieczorem w rzeczywistości spotkaliśmy się z naszym nowym kolegą. Okazał się nim być Abdul, miejscowy przewodnik, pasjonat kolarstwa górskiego i nart, który na Tubkalu zdążył być już 2 raz w tym tygodniu, właśnie z klientami. Chwilę pogadali, no i rano wyruszamy, a teraz do spania.

Rano, koło piątej rano, obudziło nas kolejne nawoływanie do modlitwy. Co jest właściwie jedynym z pięciu filarów wiary tej religii. W sumie niemiałbym nic przeciwko, gdyby nawoływali, trochę później, nie koniecznie o tak wczesnej porze. :)

Bo tak wcześnie, to mi się bardziej kojarzyło z darciem ryja, a nie nawoływaniem, ale to już subiektywne spostrzeżenie. 

Nasze śniadanko. :)
Schodzimy na śniadanie, w sumie umówiliśmy się na 8:30, w sumie schodzimy na dół, a tam nikogo nie ma, to wracamy na górę. Śniadanie pojawiło się po 40 minutach, od umawianej godziny, jak już mówiłem, nie śpieszy im się zbytnio. :)
Posiłek bezmięsny, taki płaski jak tortilla chleb, a dalej trochę dżemu i oliwki z pestkami. Nawet bardzo dobre. 
Najedzeni i napojeni, ruszamy zmierzyć się w końcu z górą, cel na dziś to położone na wysokości 3207 metrów schronisko Refuge du Tubkal, francuskie schronisko, dla alpinistów, Po drodze, czekały nas 3 kontrole paszportowe, i mozolny trekking po szlaku do schroniska raczej trudno się zgubić, szlak, przegotowany zarówno, pod przewodników, alpinistów, jak i zwierzątka, które tam codziennie wiozły sprzęt oraz ludzi do góry.

Chillout. :)
W drodze do Refuge du Tubkal.
Raczej wielbicielom, chodzenia do Morskiego oka z buta, by się to nie spodobało, gdyż w Maroku są Muły, które czasem wożą leniwych turystów do góry, ale to rzadkość, te raczej niosą rzeczy, aniżeli ludzi i są bardziej zaprawione, bo większa wysokość mają codziennie do pokonania i to w trudniejszym terenie. 

Co jakiś czas  mijaliśmy takie miejsca postojowe, czyli krzesełka ogrodowe i stoliki oraz parasole, jak chciałeś w każdej chwili, mogłeś sobie usiąść i napawać się widokiem, w niektórych takich miejscach, pewien pan przyrządzał za drobną opłatą, świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Coś pysznego, szczególnie jak możesz go sobie sączyć z widokiem na góry.


Dalej, wyżej  kolejna kontrola paszportowa, co prawda to już przedostatnia przed schroniskiem, chwila formalności i ruszamy.

Po jakiejś 1,5 h docieramy, dalszą część dnia spędziliśmy na aklimatyzacji i regeneracji, przed jutrzejszym atakiem szczytowym. :)


W schronisku, miałem okazję, trochę poznać ludzi, większość Marokańczycy i Francuzi, ale były też dwie całkiem sympatyczne Szwajcarki, z którymi trochę sobie gawędziliśmy. ;) 

Pobudka o 4 rano, chwila na przygotowania poranne i ruszamy na szczyt nocą przy blasku naszych czołówek. Śnieg chrupocze pod stopami, świeci księżyc, nie ma wiatru. Idealnie.

Dochodząc do grani, przywitał nas chyba najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziałem w życiu. :)
 Słońce na tej szerokości geograficznej jest zupełnie inaczej położone, niż w Europie, w dodatku, wschód był znad Pustyni Sahary i pokazał nam spektakl czerwonego światła nad ciągnącym się 2 tysiące kilometrów pasmem Atlasu. Takie uczucie przeżyłem, tylko dwa razy, taką ekscytację i euforię zarazem. Gdy oglądałem zorzę polarną nad Islandią oraz gdy oglądałem zachód słońca nad Atlantykiem, również na Islandii.

Na grani, oglądając wschód. :)
Wspinając się do szczytu. Wys. ok 4000 m.
Wschody i zachody słońca, są najładniejsze właśnie zimą, gdy Słońce jest najbliżej.  To trzeba po prostu przeżyć, bo trudno to opisać. :)

Na szczycie, zameldowaliśmy się wspólnie ok. 7 rano, chwila na napawanie się widokami i wspólne zdjęcia. Temperatura odczuwalna ok -10, ciepło jak na zimowe wejście na 4-tysięcznik! :)

Na szczycie Tubkala 4167 m n.p.m :)

Powrót okazał się dla mnie zaskakujący. Dlaczego? Otóż pożyczyłem od kolegi raki, bardzo lekkie i takie miały być, ale nie miały łącznika stalowego, ponieważ oba części, były połączone za pomocą cienkiej linki, czyli repa. Problem w tym, że te raki były przeznaczone do butów skiturowych, a nie górskich, więc na podejściu, dawały radę, ale na zejściu przez cały czas mi się luzowały. Skończyło się na tym, że w pewnym momencie, miałem ich dość i je zdjąłem z butów, bo i tak się słabo trzymały. 

Zeszliśmy po resztę rzeczy do schroniska i dalej w kierunku Imlil, podliczając, wyszło w sumie prawie 2400 metrów przewyższenia i 25 km trekkingu w tę i z powrotem z 12 kg plecakami, więc właściwie, całkiem nieźle.  Kuba jednak stwierdził, że to jego ostatnia przechadzka  w takim stylu z takim przewyższeniem. :)

Kolejnym celem był powrót do Marrakeszu, noc w centrum, ujrzenie na własne oczy jednego z większych rynków w tej części świata. Zanim to nastąpiło, czekał, nas powrót z Imlil, szybki obiad czyli ta-dżin i telefon po kierowcę. 

Kierowca, rzeczywiście przyjechał, ale w sumie nie spodziewał się naszego telefonu, więc jechał prosto z Marrakeszu. Czekało nas kolejne czekanie, nie ma tego złego...
Najgorszą rzeczą dla naszego kierowcy, chyba było wąchanie naszego smrodu.

Jak się pewnie domyślasz w górach, nie za często możesz wziąć kąpiel, więc albo się myjesz chusteczkami, albo wcale. Do tego dochodzi pot i śmierdzące ciuchy i wychodzi mieszanka wybuchowa.  Z wrażenie kierowca otworzył, aż okno przez całą podróż. :)

Z takich ciekawostek wiesz, jak się nazywa kogoś, kto chodzi po górach Atlas?
- Globus! :) :) 
 Jadąc dalej, w pewnym momencie mijamy na drodze załadowaną koparkę, ale ludźmi. Pierwszy raz widzę, żeby w kabinie dla kierowcy jechało 4 gości, jeszcze 2 po lewej i prawej stronie, trzymających się za uchwyt do drzwi, a w samej łopacie koparki siedziało jeszcze dwóch gości. Czyli w sumie 8 ludzi, w jednoosobowej koparce. W Europie raczej by to nie przeszło. :)

Dojechaliśmy do Marrakeszu. Kwaterowanie w centrum, oczywiście, żeby, tam trawić musisz przedrzeć się przez właśnie centrum, czyli ogromny plac, na którym jest kilka meczetów, masę czarnych, chyba o każdym odcieniu i sami muzułmanie. Czułem się jak ostatni biały Mohikanin.

Plac w Marrakeszu.
Dotarliśmy do naszej kwatery, która okazała się istnym pałacem z fontanną w środku, balkonem na dachu i ponownie masą pokoi. Tego dnia dowiedzieliśmy się, że nasza wspólna znajoma ze studiów, również jest w mieście ze swoim chłopakiem i że możemy się spotkać wszyscy w 4.  Tak zrobiliśmy, nie mogliśmy się spotkać wcześniej, bo ona podjęła się po licencjacie studiów w Słowenii, a my z Kubą zostaliśmy w Krakowie na magisterkę. Więc korzystając z okazji, wszyscy się spotkali przypadkiem, na dachu jakiegoś budynku w Północnej Afryce w restauracji pod gołym niebem, blisko 3 tys. kilometrów od Krakowa, w towarzystwie Arabów i Berberów. No nieźle, kto by pomyślał. Napomnę, że przed wyjazdem, nikt nie wiedział o swoich planach i to wyszło dopiero podczas wyprawy, że jesteśmy w tym samym miejscu. :)

 Nad ranem królewskie śniadanie, budzące się słońce nad Marrakeszem i ruszamy autobusem do Agadiru, czyli nad Ocean Atlantycki.

Sypialna w pałacu.
Marrakesz, budzi się do życia.
Sam Agadir to miejsce turystyczne, nad samym Oceanem. Mieliśmy jedynie jeden dzień, aby tam trochę pobyć. Przeglądając oferty noclegu, najlepsza, co ciekawe, okazała się oferta noclegu w hotelu 4 gwiazdkowym z własnym basenem, z widokiem na Ocean za 80 złotych od osoby, za taką kasę w Krakowie, to mógłbyś sobie co najwyżej pomarzyć o takim miejscu, A tutaj wszystko możliwe. W każdym razie ten hotel okazał się strzałem w dziesiątkę i hitem całego wyjazdu, ponieważ większość rzeczy wychodziła tutaj spontanicznie! :)

Surfing oraz zachód słońca nad Oceanem.
Dzień zakończyłem serfowaniem po falach Oceanu Atlantyckiego i to w grudniu! Oraz wspólnym oglądaniem zachodu słońca nad Oceanem na plaży. Było bosko! :)

 Kuba, ogląda zachód słońca. :)

Co następne, gdzie teraz? Zobaczymy. Czas pokaże,  trzymaj się! :)

Karawana na Kilimandżaro 5895 m n.p.m

Już na statku, pod koniec kontraktu, wiedziałem, że będę chciał realizować kolejny szczyt Korony Ziemi. To było długo wyczekiwane marzenie, ...