czwartek, 3 maja 2018

Oko drapieżnika Grossglockner 3798m n.p.m granią Stüdlgrat

Najwyższy szczyt Austrii, gdzieś siedział głęboko w mojej głowie. Chęć postawienia stopy na wierzchołku kusił mnie od dłuższego czasu. W zasadzie możliwość wyjazd pojawiła się w dłuży weekend listopada, w czasie święta wszystkich świętych. Akurat wszystkim pasowało urwać się na parę dni w góry. Propozycja padła ze strony znajomego z fortecy, Pawła zwanego Banią:D

Pozytywnie zakręcony gość, pod względem wspinania i podróży im bardziej szalone były, tym lepiej.

W pomysł zaangażowaliśmy jeszcze jednego znajomego Sebastiana. Wszyscy spotykaliśmy się na slajdowiskach w Sakwie, czyli akademickim klubie wspinaczkowym. Dogadaliśmy szczegóły dotyczące wyjazdu i kompletowaliśmy sprzęt.

Postanowiliśmy ruszyć według planu granią Studlgart wycenioną na 3+/4-. Niby nic trudnego jak się można było wydawać, gdyż grań miejscami posiadała, haki, spity, a w niektórych miejscach nawet poręczówki.

Obgadaliśmy, że ruszymy właśnie w weekend świąteczny, każdy zatem będzie musiał się zameldować w określonym miejscu i czasie.

Za pozwoleniem Pawła, przyjechałem do jego domu dzień wcześniej, By następnego dnia ruszyć już w trasę, do Austrii.

Gotowy do wspinaczki :)
Wieczór spędziliśmy wspólnie z rodziną Pawła, wspominając ich wyjazd wakacyjny w Kaukaz. Opowiadali o tej bajecznej krainie i o owianej sławą perle, czyli Uszbie, którą widzieli. Trudno dostępność tego gruzińsko- rosyjskiego pasma, pasjonował mnie od dawna, także z przyjemnością i z wypiekami na twarzy, można było wysłuchać, opowieści o tym miejscu od ludzi, którzy tam byli. :)

Bardzo byliśmy, podekscytowani i nakręceni na jutrzejszy wyjazd, dlatego niedługo potem położyliśmy się spać.

Rano pobudka i wyjazd. Po drodze zgarnęliśmy Sebka i wspólnie ruszyliśmy autem Pawła w świat daleki. :)




Podróż minęła szybko. Na parkingu pod Grossglocknerem, spotkaliśmy drugą ekipę z Polski. Tyberiusza i pozostałych chłopaków, którzy podobnie jak my chcieli zrobić tę grań.





Było jeszcze widno i z parkingu widać było całą grań i szczyt. Wyglądała syto, przeszył mnie dreszcz. Ja mam się tam wspiąć? Dobre sobie. Chyba mnie poj..@.. :) tak sobie wtedy pomyślałem.

Dostaliśmy prowiant od chłopaków na drogę, w postaci dwóch bań eliksiru i wzięliśmy też zestaw alpinisty na drogę do góry. :)



Powiem, teraz. Nigdy więcej aklimatyzacji w ten sposób. Na podejściu, po podróży i doładowaniu, po prostu mnie zmiotło. Nie byłem w stanie dojść do schroniska na 2800 metrów. Gdzieś tam wlokłem się za chłopakami na końcu tego peletonu. Powłóczyłem nogami do góry.

W końcu, po męczarniach w nocy doszliśmy tam, gdzie trzeba było, czyli do Studlhutte. Czułem się wykończony, a to dopiero 1 dzień ekspedycji, będzie ciekawie. Zameldowaliśmy się w schronie, na miejscu, zastaliśmy już trochę ekip z różnych rejonów Europów, w tym też i polaków.

Postanowiliśmy przespać się i następnego dnia wcześnie rano ruszyć w ścianę. Wyruszyliśmy wcześnie rano. Pierwszy przystanek czekał nas na lodowcu. Postanowiłem, że poprowadzę ten odcinek, ruszyłem pierwszy na linie za mną chłopaki, wziąłem cały sprzęt potrzebny do asekuracji na lodowcu, czyli śruby, pętle i repy. Momentalnie  zrobiło się mleko na lodowcu. Co to oznacza, ktoś mógłby zapytać?  To takie zjawisko, gdy chmury z chodzą bardzo nisko i widoczność robi się zerowa, potrzebny jest jakiś punkt odniesienia, wówczas wyznacza się azymut lub szuka się trasy na GPS.
Z racji tego, że w takiej sytuacji, ani nie wyznaczyłem sobie azymutu, ani nie miałem urządzenia, szedłem na czuja, przez mosty śnieżne, szukając drogi wejścia w ścianę. Trochę straciłem orientację, zamiast zacząć wspinaczkę na grani, obszedłem ją z prawej strony, no i poszedłem dalej wzdłuż ścian Glocknerwand i szedłem dalej w górę.


Wyszedłem na śnieżną grań, będąc pewnym, że nasza droga zaczyna się gdzieś tutaj. Chwila pauzy i zaczynam wspinaczkę, ale po pierwszym wyciągu, myślę sobie,że nie tak to wyglądało po tych wszystkich relacjach video, które nieustanie oglądałem przed wyjazdem. No i mówię, chłopaki, zjeb#ł!m, zawracamy to nie ta grań.



Po całej akcji morale spadły, więc się zawróciliśmy i tą samą drogą wróciliśmy do schronu. Jak na złość wyszło słońce i dopiero wtedy zobaczyliśmy, jak wygląda nasza grań Studlgart w rzeczywistości.





Decyzja w schronie była trudna, ten jeden dzień, który straciliśmy na szukanie drogi, spowodował, że mogliśmy spróbować jeszcze jeden raz, natomiast straciliśmy bez sensu siły. Całe szczęście prognozy były optymistyczne, miało być słonecznie. Decyzja jednogłośna, próbujemy znowu. Rano wychodząc ze schronu, zostawiłem rękawiczkę na półce, bo chciałem dowiązać buta, gdy się odwróciłem, rękawiczki już nie było. Szedłem więc kilka godzin, gdy wróciliśmy się z aklimatyzacji, ktoś ją znalazł i mi zwrócił, natomiast czucie w palcu już nie miałem takie samo. Odzyskałem je dopiero jakiś tydzień po powrocie.Cała grań Studlgart to około 600 metrów wspinaczki, po trudnościach II, a w kluczowych miejscu jest za III+/ IV. Pod drogą zameldowaliśmy się tym razem wcześnie. Nastąpił moment oszpejania.

Co to znaczy? Każdy z członków zakłada sprzęt wspinaczkowy na siebie, ubiera uprząż, dokłada kości i friendy, czyli sprzęt na własną asekurację, i wiążę się liną.

Gdy naglę, niespodziewanie słyszę. ŁUUP, coś się okazało? Paweł chciał napić się herbaty i opuścił termos przez przypadek i poleciał w dół lodowca i zniknął gdzieś 100 metrów niżej.

No pięknie chłop, nie będzie miał co pić, trzeba będzie oszczędzać wodę, by dla wszystkich starczyło...

Zadecydowaliśmy, że Sebastian pójdzie pierwszy, poprowadzi łatwiejsze wyciągi, natomiast zmienimy się na kluczowych trudnościach i resztę grani już poprowadzę. Tak zrobiliśmy.




Gdzieś w połowie drogi po 250 metrach, jest tabliczka po niemiecku, informująca, że jeżeli nie dotarłeś w to miejsce w 3 h, to powinieneś zawrócić, bo masz jeszcze taka możliwość, potem są trudności i zwyczajnie jest to bardzo trudne, więc trzeba napierać do góry.

I wtedy właśnie po jakiś 200 metrach, poczułem, jak luzuje mi się rak na nodze, gdy schyliłem się, aby go poprawić, spadł mi z nogi i runął prosto w dół. No to pięknie, co teraz zrobisz Gościu? Mówiłem do siebie, byłem wściekły, ale wiedziałem, że drugi wycof dla chłopaków byłby trudny. Gdy doszedłem do stanowiska, powiedziałem im o całym zajściu i stwierdziłem, że dam radę wejść na tę grań nawet na jednym raku jak będzie trzeba. A przede mną były kluczowe trudności, które trzeba będzie jeszcze poprowadzić. Będę musiał tylko przenosić ciężar ciała na nogę z rakiem, a tą bez delikatnie stawiać na suchej skale.

Zacząłem, prowadzić na początku staram się wyczuć grunt, potem coraz pewniej i płynniej.






Kluczowe trudności były suche i miały stalową poręczówkę, wiec wystarczyło iść na ekspresach. Natomiast kryzys przyszedł chwile po tym, trzeba było zrobić trawers w lewo i przejść nad kilkuset metrową lufą w dół, i właśnie w tym miejscy lina mi się zablokowała o skałę. Nie byłem w stanie zrobić żadnego ruchu, w takim razie krzyczę do Pawła. Odciąż linę!!!

On, jednak nie słyszy. Stoję w tej niewygodniej pozycji, szukam miejsca, gdzie można się przyasekurować.. Następne takie miejsce jest kilka metrów wyżej w prawo. Wiec dalej krzyczę. Paweł usłyszał w końcu. Dał mi luzu, lina się odblokowała. Uff. Odetchnąłem, szedłem wiec dalej. Do szczytu już nie zostało daleko. Po kilku godzinach meldujemy się na szczycie Grossglocknera, po złojeniu grani Studlgart Zmęczeni, ale prze szczęśliwi. Na szczycie jest dwóch Austriaków. Pękam z dumy.





Drużyna już na szczycie. Zdjęcie w pożyczonych rękawiczkach









Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...