czwartek, 19 kwietnia 2018

Autostopem na Valle Blache, 3000 km dobrej zabawy.

Decyzja o tym, aby wrócić w Alpy, nie trwała długo, bo miesiąc :)

Wizjonerem był Adrian, który koniecznie chciał podziałać w sanktuarium wspinania alpejskiego, czyli rejonie Mount Blanc. Biorąc pod uwagę możliwości, jakie nas czekają, chcieliśmy po wspinać się tam jak najdłużej i biwakować na lodowcu, by nie tracić sił na ciągłe wchodzenie i schodzenie do Chamonix. Jednak z racji mojej spontanicznej decyzji o wyjeździe na Matterhorn a w czerwcu, musiałem poprosić Adriana, abyśmy wyruszyli w połowie Lipca, bym zdążył zarobić pieniądze potrzebne na ten cel, bo po Szwajcarii byłem spłukany. :)

Wróciłem do domu, był początek wakacji. Pełen nadziei, że jednak coś uda mi się znaleźć. Jedyna możliwość ukazała mi się na słupie drogowym, pewnego lipcowego poranka. Wziąłem numer i zadzwoniłem. Oferta okazała się być pracą w polu od rana do wieczora, przy zbieraniu truskawek. Słyszałem o tym od znajomych i wiedziałem, że jest to ciężką fizyczna praca, bo jeździłem z babcią na zbiory jagód w lesie, gdzie trzeba było cały czas być w pozycji, aby zebrać jagody z krzaków. Po paru godzinach nie czułem pleców.

Jednak marzenie, gdzieś głęboko we mnie zawsze było silniejsze, niż jakiekolwiek przeciwności czy problemy, po prostu wiesz, że jest to tego warte i musisz wytrwać.

Bus podjeżdżał codziennie o 5 rano z placu, więc musiałem wstawać koło 4, by się ze wszystkim wyrobić.

Zebraliśmy się na palcu i wsiedliśmy z grupką zebranych osób do busa. Jechaliśmy każdego dnia jakieś 40 minut, by trafić, gdzie trzeba. Pole okazało się ogromne, bo miało dobre kilkadziesiąt hektarów. Wzięliśmy sobie po dwie łubianki, ustawiliśmy się w swoich rzędach i zbieraliśmy w słońcu, kolejne kilka dobrych godzin. Pamiętam, żeby zabić czas i zająć czymś głowę, zgrałem sobie audiobooka zatytułowanego Truskawkowy milioner i słuchałem, przez resztę popołudnia, obserwując, jak moje ręce coraz bardziej robią się czerwone od soku z truskawek. Co tu dużo mówić nie miałem zbyt dużego doświadczenia, więc nie zbierałem, tak szybko jakbym chciał, szczególnie nie tak szybko, jak towarzystwo, prawdziwych weteranów, emerytów, którzy mając swoje lata na karku, zbierali po dwa razy więcej łubianek niż ja. Przecierałem oczy ze zdumienia, jak można osiągnąć taką prędkość, widać można. :)

Po pracy wracałem padnięty i odliczałem dni do wyprawy, coraz bardziej nakręcony. Finalnie dostałem wsparcie, również od bliskich, którym zrobiło się mnie szkoda, więc mnie wsparli, ale nie byli szczęśliwi z moje jego, ponownie genialnego pomysłu. Jechać gdzieś w świat na wiarę, że ktoś ci się łaskawie zatrzyma i dowiezie, gdzie trzeba, bo zamierzaliśmy jechać stopem. Rodzice Adriana, również, nie byli zbyt szczęśliwi, jednym słowem, uważali, że nas pogięło. Bo kto się zatrzyma i zabierze nas z takimi plecakami w taką podróż. Jednak głupi to ma szczęście. :)

Obłądowani, zwarci i gotowi na autostopową przygodę...


Zaczęliśmy z przystanku, który według aplikacji Hitchwiki, służył za doskonały punkt wylotowy z A4 na Wrocław. Trochę to zajęło czasu, aż ktoś się w końcu zatrzymał. :)

Był nim Piotr, przesympatyczny człowiek, który okazał się pokrewną duszą, bo pracował jako ratownik wysokościowy, w Niemczech, więc akurat był w stanie nas dowieść do Drezna, a przy okazji mieliśmy o czym rozmawiać, co nam bardzo ułatwiło dalszą podróż. Razem z nim przekroczyliśmy granicę. Kolejny stop nie był, aż tak długi, ale kierowca dowiózł nas na tamten pamiętny zajazd, gdzie czekaliśmy kolejne kilka godzin...

Adi w sielankowym nastroju oczekuje na upragiony stop.

Monachium :)
Główkowaliśmy, czy to zła passa nas złapała, czy coś z nami nie tak, że nikt się nie chce zatrzymać.

Wybawienie nastało chwilę potem. Podjechało do nas BMW, za ile tysięcy to można się domyślić :)

Kierowca okazał się z pochodzenia Filipińczykiem, który mieszkał w Niemczech. Co ciekawe, wyjaśnił nam, w czym problem tkwił. Napis na kartonowych blokach, którym próbowaliśmy łapać stopa, określał za cel miejscowość Norymberga, niestety napis różnił się jedną literką w języku niemieckim, oznaczał zupełnie Iną miejscowość leżącą w innym kierunku, więc napis całkowicie mylił kierowców :). Nasz kierowca, szczęśliwy jechał ze 220 km/h, przy okazji zabawiając nas rozmową. Tak wylądowaliśmy w Monachium.

Końcówkę dnia spędziliśmy na stacji benzynowej za miastem, rozmawiając z polskim kierowca tira i wnosząc, toast za to, co trzeba :).

 Poranek dość rześki przeniósł nas kolejno do Berna, stolicy Szwajcarii.

Gdzieś w trasie, z lewej wyłaniają się Alpy :)




Długo nie czekaliśmy na stopa, podwiózł nas Włoch, niemówiący po angielsku. Jakoś dogadaliśmy się łamanym niemieckim. :) Stacja Lozanna i piękne jezioro Genewskie. Jeden z piękniejszych w Europie. Jest naturalną granicą, między Szwajcarią a Francją, od jednej strony linia brzegowa, jest otoczona górami.

Niestety, nie pobyliśmy tam zbyt długo, natomiast miejsce warte zatrzymania się :).


Kolejne dystanse były cyklicznie dużo krótsze, racji położenia miejscowości bliżej siebie, oraz mniejszej ilości dróg ekspresowych i autostrad. Kryzys mieliśmy, parę stopów potem, jeszcze w Szwajcarii. Kierowca wysadził nas przy zjeździe na autostradę, Miejsce było problematyczne, dlatego że auta nie mogły się gdzie zatrzymać, albo nakaz prosto, albo zjazd na autostradę. Próbowaliśmy łapać bliżej wylotu, ale przyjeżdżała policja i nas upominała.



Ratunkiem okazały się dwie śliczne francuski, również podróżujące na wakacje, ale przerobioną renówką. Wyrzuciły z tyłu siedzenia, by mieć większy bagażnik. Siedliśmy na plecakach, w zasadzie to prawie w bagażniku :) Trochę trzęsło, ale dużo dla nas zaryzykowały, bo mandat by był wysoki, gdyby była kontrola, dla tych Francuzek widać to nie problem :).

Tak znaleźliśmy się w miejscowości Martigny. Do celu, czyli Chamonix, zostało niecałe 45 km, tak blisko i tak daleko... Znaleźliśmy dobre miejsce wylotowe do drogi głównej. Poszliśmy i czekamy.

Zatrzymało się dwóch Szwajcarów.

- Możemy się z wami zabrać do Chamonix?

- Tak wsiadajcie.

Zadowoleni wsiadamy. Koleś rusza... No i zgasł. Pech.:(
Parę razy pchaliśmy go z górki, żeby odpalił, chyba za 5 razem, dopiero zapalił, na nasze szczęście koledzy nas zabrali i tak dokonaliśmy tego. Ponad 1500 km autostopem. :):)



No i jesteśmy co dalej? Odpocząć i ruszać do góry.: ) Z racji, że był to wyjazd niskobudżetowy, również takowe spaliśmy. Znalazłem, gdzieś za cmentarzem polanę pod lasem, tam się rozbiliśmy i następnego dnia ruszyliśmy kolejką na szczyt Augile du Midi.



Rano pogoda żyleta, rozbiliśmy obozowisko na Valle Blanche, tuż pod masywem Mont Blanc du Tacul.


Ambicje i chęci zrobienia wielu celów, podczas tego wyjazdu, spowodował, że nie tracąc czasu, ruszyliśmy do góry na grań Cosmiques. Jak się potem okazało, była to fatalna decyzja, biorąc pod uwagę aklimatyzację, której nie zrobiliśmy i krótki czas na zrobienie drogi. Jednak o tym potem.

Poszliśmy kompletnie na lekko, bez ciepłych rzeczy awaryjnych.


Adrian, gotowy na akcję.

Na grani Cosmiques :) W tle masyw Mont Blanc



Przed trudnościami :) W tle schronisko.
 Początek wspinania to takie trochę wyczucie gruntu, sprawdzasz, na co możesz sobie pozwolić, jakie tempo dać, aby nie przesadzić.

Początek szliśmy na sztywno. Dopiero potem, więcej na lotnej. W sumie szło w miarę sprawnie. Jednak nie wyczuliśmy dramatycznej zmiany pogody, która dosłownie zmieniła się w momencie.

Zazwyczaj jak widzisz, że jest mgła, Zaczynasz schodzić, na tej musisz napierać do szczytu, bo odwrót jest trudny.

Wyciąg za wyciągiem, ku moim oczom ukazała się półka skalna z małą grotą. Podszedłem tam, założyłem stanowisko, zacząłem ściągać do siebie Adriana.

Gdy skończyłem, gdzieś w odległości może 3700 metrów, w jedną z turni walną piorun. Zrobiło się naprawdę głośno i jasno. Szybko zrzuciliśmy, metalowy szpej z siebie położyliśmy dalej od półki, a obaj wczołgaliśmy się do groty, która była dla nas jedynym ratunkiem.

Burza rozpętała się na dobre. Wyładowania była tak mocne, że włosy stanęły nam dęba, widziałem, tylko jak włosy same zaczęły nam się podnosić. Zacząłem gorączkowo grzebać w plecaku, w nadziei znaleźć folię NRC, którą przed wyjazdem kupiłem. Uff, udało się, okryliśmy sobie nogi, żeby się nie wychłodzić. Trwało to dobre półtorej godziny. Było już późno i mieliśmy na oko jakąś godzinę na dokończenie drogi, przed zmrokiem. Kiedy uznaliśmy, że burza zaczęła się oddalać, ruszyliśmy dalej. Widoczność beznadziejna, szliśmy na krótszej linie. Kilka kolejnych wyciągów było w śniegu i w lodzie. Zrobiło się całkowicie ciemno, kiedy podeszliśmy pod kluczową pionową rysę. Szedłem drugi, Adrian mnie ściągnął. Zobaczyłem pionową granitową ścianę, której kluczem była niewielka, ryska, pękniecie na skale, której koniec znikał gdzieś, za półką.

Adrian chwilę się przymierzał do jej pokonania, ale potem odpuścił.

- Stary ty to poprowadź. - powiedział.

- Spróbuję. - oznajmiłem.

- Jak będziesz na górze, załóż pancerne stanowisko.

Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie na górze. Światło czołówki padało na mokrą skałę. Z nieba sączył się rzęsisty deszcz. Temperatura spadła grubo poniżej zera. Musiałem się chwilę rozgrzać, żeby wystartować do drogi. Otworzyłem plecak, wyjąłem buty wspinaczkowe i nałożyłem, a buty górskie schowałem do plecaka. Adrian przekazał mi część sprzętu.

Wiedziałem, że nadeszła chwila próby, wszystkie te wypady w skałki czy długi godziny spędzone na ściance, sprowadzają się do tej jednej próby, właśnie w tym momencie. O to długo oczekiwane wyzwanie stoi parę metrów ode mnie. Jeżeli nie przejdę, będziemy musieli wycofać się.

Ruszyłem na skałę. Stopy klinowałem w rysce, lewa ręka w odciąg. Czuję, że nie trzyma zbyt pewnie, prawą chwyciłem frienda i wklinowałem w skałę. Natychmiast zrobiłem kolejny odciąg i kolejny friend. Noga, noga, ręka. W duchu modliłem się, żeby nie odpaść. W tych ciemnościach nie miałem pewności, czy przelot wytrzyma moje odpadnięcie, czy dolecę do ziemi, dlatego wolałem nie ryzykować. Byłem na wysokości 12 metrów nad Adrianem, powoli widziałem półkę na stanowisko. Uff udało się mam jakiś większy głaz. Założyłem stanowisko z trzech punktów. Było, mało miejsca musiałem skulić się i w takiej niewygodnej pozycji, zacząłem asekurować. Adrian trochę się męczył z ryską. Jeden z friendów zaklinował się i nie można było go wydostać. W końcu jakoś wygramolił się do góry. Popatrzyłem, w końcu co mnie czeka na kolejnym wyciągu. W ciemnościach dostrzegłem jakiś okap w przewieszeniu.

-Adrian jest jeszcze trudniej niż tamten wyciąg.

-To, co robimy?

-Podejdę, do góry zobaczyć jak to wygląda.

Tak się stało, wspiąłem się do góry. Zaświeciłem wyżej.

-Adrian ten wyciąg jest bardzo trudny, jest inaczej niż w topo. Spróbuje obejściem z lewej strony.

Tak zrobiłem, obszedłem ten moment, i z trawersowałem na lewo. Widziałem jakieś stare haki i pętle po drodze. Chyba dobrze. W odległości 50 metrów w linii prostej widziałem schronisko. Czuje je coraz bliżej. Szliśmy na lotnej kawałek, a potem znowu na sztywno. Widziałem, kolejny komin poszedłem do góry, przyciągnięty magią szczytu. Było mi zimno, byłem zmęczony i odwodniony. Widziałem jakieś stare stanowisko z pętlą. Dołożyłem asekurację i zacząłem znowu ściągać Adriana do siebie. Kiedy przyszedł, wiedziałem, że jest nie mniej zmęczony ode mnie. W tamtym momencie chciałem być już czym prędzej w ciepłym schronieniu. Bez względu czy byłby to schron, czy namiot, ale nie dało się, byliśmy w północnej ścianie Augile du Midi, na wysokości 3800 metrów. Do góry wyciąg skręcał w kolejne trudności, do dołu niebezpieczny zjazd, a do schroniska z tej półki dzieliły nas pionowe kilkusetmetrowe urwiska. Sytuacja bez wyjścia. Było już późno.

- To biwakujemy na tej półce co?

- Tak, poczekamy, może jak będzie jaśniej, zdecydujemy się, co robimy.
Miejsce naszego biwaku w ścianie Augile du MIdi
Przymocowaliśmy auto asekuracje do karabinka, pętli, nawet nie mieliśmy sił schować po prostu leżały obok nas. Wyjąłem z plecaka wymiętoloną folię NRC, którą przykryliśmy sobie nogi, przytuliliśmy się do siebie plecami, żeby było cieplej. Ta noc była dla nas lekcją pokory i przetrwania, z racji braku jakichkolwiek ubrań dodatkowych, musiała wystarczyć nam temperatura naszych ciał i ta nieszczęsna folia, która była za krótka na nas obu. Co chwile jeden przeciągał ją na jedną stronę, co w rezultacie skutkowała, że się ponownie miętoliła i powoli rwała. Minęło kilka naprawdę długich godzin.

Mało rozmawialiśmy, w sumie się nie dziwie się, znaleźliśmy się w tej sytuacji bez wyjścia i w dodatku z własnej głupoty...

Obserwowaliśmy jedynie to gwieździste niebo i maleńką mieścinę Chamonix

W końcu Adrian podjął decyzję, Dzwonimy po pomoc.

Nasze ciała powoli w chodziły w stadium łagodnej hipotermii. Mieliśmy drgawki.

Adrian zaczął wybierać kierunkowy do Alpine rescue. Odebrał jakiś francuz. W sumie nic dziwnego, bo byliśmy we Francji.

Rozmowa trwałą chwilę, jakoś po angielsku się dogadaliśmy. Zadał nam proste pytania, dotyczące naszego stanu i położenia. W końcu oznajmił, że śmigłowiec, przyleci po nas następnego dnia o godzinie 6 rano. W każdym razie czekało nas jeszcze kilka godzin dupówy życia.

Byliśmy wykończeni, ale musieliśmy jakoś przetrwać.

W końcu zaczęło świtać, po naszej prawej stronie z tarasu, zaczęli wychodzić ludzie po nocy w schronisku na szczycie tej przeklętej góry. Patrzyli na nas, a my na nich. Trudno mi określić jak to musiało wyglądać z ich perspektywy. Raczej komicznie. No dwóch ancymonów wybrało się, na wycieczkę i koniec końców, wylądowało na tej półce, tuż 50 metrów od szczytu.

Minęła szósta, a ratowników, nie widać. Może zapomnieli?

Minęła siódma, słychać było śmigło, ale nie leciało koło nas, Zadzwoniliśmy po raz kolejny.

W końcu przybyli o godzinie ósmej.

Śmigłowiec zawisł jakieś kilkadziesiąt metrów nad nami, Huk niemiłosierny. Ratownik opuścił się na wyciągarce. Popatrzyła na nas, coś krzyknął do mnie, ale nie zrozumiałem. Zrzucił mi prawie plecak siłą z pleców. Podpiął plecak do karabinka, a mnie do wyciągarki. Z ręki wyrwał mi pętle wspinaczkowe, które zapomniałem schować do plecaka i rzucił gdzieś w dół. Znaczyło to tyle, że ręce muszą być wolne. Wyciągarka zaczęła, pracować ciągnąc mnie do góry, popatrzyłem, w dół. Do podstaw ściany miałem pewnie jakieś 1.5 km urwiska. Zobaczyłem drugiego ratownika, siedział sobie z boku śmigłowca. Odpiął mnie i kazał przypiąć do pasów bezpieczeństwa na siedzeniu pasażerskim. Chwile potem zobaczyłem Adriana, siadł koło mnie. Helikopter wzniósł się wysoko wyżej, niż szczyt, także widzieliśmy całą panoramę Alp, aż do Szwajcarii i Włoch. Taki widok widzi się raz na całe życie.

Pilot zrobił koło i wylądował na lodowcu, tuż obok naszych namiotów. Wysiedliśmy, a raczej zostaliśmy brutalnie wyrzuceni ze śmigłowca. Czułem się trochę jak nawalony chłop, który przyszedł kulturalnie zabawić, a finalnie, został  brutalnie wyrzucony  przez ochroniarzy z klubu w sobotni wieczór. Jednak ratownicy to się nie pie... :)

Przycinał nam głowę nisko do ziemi, aby czasem któremuś nie przyszło do głowy wstać i dostać śmigłem prosto w łeb. Wtedy jedno by było pewne, już takich głupich pomysłów byśmy nie realizowali.

Zrobiliśmy wejście smoka w obozowisku, Pogoda była piękna, a w obozie pełno ludzi.

Przynajmniej było ciepło. Ratownicy odlecieli.

Resztę tego dnia spędziliśmy na spaniu i nagrzewaniu się w śpiworach. Koniec końców odbyło się bez ofiar, ale straciliśmy liny połówkowe, jednego frienda i kilka pętli. Z planów wspinaczkowych już mało mogliśmy zrobić. Bo, gdzie wejdziemy bez lin? Solistami nie byliśmy.

Kolejny dzień, już był słoneczny, można było planować dalej. Część ekip poszła na Mont Blanc du Tacul. Postanowiłem, rozejrzeć się trochę wyżej koło schroniska Cosmiques.




Kolejne dnie postanowiliśmy wykorzystać na wycieczkę na Point Lachetal, miejscowy pagórek w tym masywie zobaczyć co kryje się po drugiej stronie lodowca. :)


Długo nie idzie wytrzymać w jednym miejscu, gdy wokoło ma się tyle, pięknych szczytów i miejsc do eksploracji. Niedaleko nas zatrzymali się Rosjanie. Kulturalnie opalałem się w porannym słońcu, obróciłem głowę w lewo, patrzę. A tam koziołkuje sobie namiot. Patrzę na tych Rosjan, a oni nic, chyba się nie zorientowali nawet. :) Trzeba, go, myślę sobie, ale to szybko łapać, bo chłopaki nie będą mieli w czym biwakować. Zacząłem biec sprintem po ten namiot. Po jakiś 100 metrach udało mi się go złapać, złapałem zadyszkę. Chłopaki, potem mi podziękowali. Miło z ich strony.


Ranek z herbatką :)

Zaparzyliśmy sobie porannej herbatki i przed południem ruszyliśmy przez lodowiec Valle blanche na ten nasz punkt widokowy.




Piękna pogoda, piękna okolica, pomagają w refleksji, człowiek może być wolny jak ptak, latać i żyć, jeżeli dokona wyboru. Góry, chociaż niebezpieczne, stwarzają przynajmniej pozór takiego uczucia wolności.





Naładowaliśmy baterie i za jakiś czas zaczęliśmy wracać do obozowiska. Koniec końców decyzja o powrocie na niziny zapadła niedługo, potem gdy kolejna przygoda zapukała do naszych namiotowych drzwi, a raczej weszła bez pytania i w dodatku z kopa. :



Już podczas powrotu, pogoda zaczęła się psuć. Przyszedł opad śniegu i duży wiatr. Koniec końców, zaczęło podwiewać nam mocniej namiot. Pod naporem siły zaczęło podwiewać nam tropik, tak, że mało go nie zwiało. Przymocowanie na gwoździach, czy śledziach, czy osadzenie go w śniegu to raczej słaby pomysł. Wyjąłem z plecaka śruby lodowe i przymocowałem go do podłoża. Może wytrzyma...


Wiatr, jednak nie dawał za wygraną, jeżeli tropik już wytrzymał, bo był pancernie przymocowany. To stelaż, zaczął, się kłaść. Wiatr go kładł, jakby był jakimś domkiem z kart.

Zmiętolił go nam chyba ze wszystkich stron. Nosz ile takie załamanie może potrwać. Na nasze nieszczęście wiatr wiał całą noc.

Jeżeli nie podłożymy czegoś, połamie nam namiot. Dobra wytrzyma. Chwilę potem, namiot się połamał. Rurka strzeliła. Wiec zostaliśmy zmuszeni, żeby go trzymać jedną z rąk na zmianę. Raz jeden się prześpi, drugi trzyma i zmiana i tak do rana. Zostaliśmy finalnie z kwitkiem odesłani do powrotu z gór na niziny.


Kiedy zjechaliśmy w dół kolejką, wyglądaliśmy jak para nieznanego dotąd ludzkości gatunku, Buszmenów.

O to przedstawiciel , nie znanego ludzkosci gatunku :)

Jak tu teraz dojechać do Polski i to stopem? Trzeba doprowadzić się do porządku i to w trybie natychmiastowym.

-Zrób coś ze swoją twarza, bo wyglądasz jak ... :)- powiedział Adi na dworcu.

Miał naprawdę dużo racji. Kto się teraz zatrzyma. Jak sie można domyslić droga powrotna była dłuższa niż początkowy etap podróży.






 Zdarzały się też ciekawe osoby i sytuacje jak pewien francuz, przewożący na przyczepie jakąś maszynę. Gdy się zapytaliśmy co to? Odpowiedział, że w Pirenejach, których żyje, jakoś musi uprawiać pole, więc ma specjalną maszynę, ale, że jest ciężka, transportuje ją helikopterem na pole. Jako że maszyna mu się zepsuła, musi ja naprawić, więc jedzie w tym celu do Niemiec. :)


Gdzieś w Niemczech, pogubiłem portfel, z dokumentami i kasą. Adi się zdenerwował, bo chciałem po niego wracać 10 km, z buta, bo tyle podrzucił nas kierowca tuż na wylotówkę za miasto.
Miałem ubawy, jak teraz w ogóle przekroczę granicę, brudny, bez dokumentów i kasy. Adrian wspomógł mnie, ile mógł. Potem musiałem kontaktować się z rodziną, więc rozmowa nie była zbyt przyjemna.


Ze Stuttgartu, do Drezna pojechaliśmy autobusem. Gdzieś w połowie drogi w nocy, wpadła kontrola policyjna. Zaczęli wszystkich budzić.

No to jestem ugotowany, pomyślałem. Podeszli do nas. Adrian pokazał dokumenty. Policjant patrzy na mnie i pyta, a ja na to, że nie mam.

Adrian pokazał wspólne zdjęcie z gór i wytłumaczył, że gdzieś dokumenty i portfel poleciały w przepaść. W sumie kupił to. I tak obyło się bez przypału.

Granice przekroczyliśmy z jakimś bogatym, przedsiębiorca z Niemiec. W sumie doskonale nas rozumiał, sam za młodu podróżował gdzieś przez Azję południowo- wschodnią.

Drezno dworzec
 Nasze podboje podróżnicze zakończyliśmy w Legnicy. Czekaliśmy tam dobre 8 h i nikt się nie zatrzymał ani na wylotówce na autostradę, ani na wylocie z miasta, ani na stacjach benzynowych. Co za miasto... Trzeba było kombinować. Padło na blabla car. Zapłaciliśmy i dojechaliśmy do upragnionego Krakowa.

W pamiętnej Legnicy :D
Tak zakończył się nasz epizod z Alpami autostopem. Było samolotem, autobusem, stopem, autem, to teraz chyba rowerem... Czas pokaże :)


Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...