poniedziałek, 12 lutego 2018

Lekcja cierpliwości Matterhorn 4478 (m n.p.m )


Plan, a raczej marzenie związane z wejściem na Matterhorn, narodziło się, we mnie jeszcze szkole średniej w SMS-ie. Wszystko dzięki Jankowi Grządzielowi, który mi powiedział o istnieniu tego szczytu. To dziwne, ale wtedy obaj byliśmy pewni, że leży on gdzieś w górach Stanów Zjednoczonych. Dopiero potem jak sprawdziliśmy gdzie to dokładnie, nastąpiło cudowne oświecenie. Wierzchołek Matterhornu leży jednak w Szwajcarii w Europie nie w USA. :) Była noc tak sobie leżeliśmy na łóżkach piętrowych w internacie, rozmyślając i marzyć jak to by było wspaniale wejść tam kiedyś. Kiedyś wracaliśmy wieczorem, z miasta oznajmiłem odważnie Jankowi, że w wieku 21 lat wejdę tam i zrobię wszystko, by tak się stało. Jak się potem okazało, wiele się nie pomyliłem. Osiągnąłem szczyt Matterhornu 17 czerwca 2017 roku o godzinie 12. Miałem wtedy 20 lat i 8 miesięcy.

Razem z Janem Grządzielem na Orlej Perci 2014r



                                                     Początek marzenia Kwiecień podejście pod Ornak 1832m 
                                                                              z Jankiem Grządzielem 2014r. :)

Apogeum tego wszystkiego zaczęło się w tym pamiętnym Lidlu w 2016 roku, wtedy postanowiłem, że w tym roku tam wejdę, skończyło się na odwołanym locie, wypadzie do Chamonix i wejściu na Augile du Midi.

Po 3 dniach biwaku i tamtym słonecznym poranku. Ujrzałem szczyt Matterhornu, Oddalony od nas o potężne pasma Alp jakieś kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej. Śmiał się do mnie i lśnił w słońcu. Powiedziałem głośnio, że wrócę tam i wejdę na ten szczyt, choćby mnie to kosztowało wiele wyrzeczeń, sił i Energi, jeżeli będę musiał, rezygnować ze snu niech tak się stanie.

Pierwsze podejście niestety chybione. Jednak Matterhorn wciąż tkwił mi w głowie. Złożyłem zatem Jankowi Shablińskiemu, propozycję.

-Słuchaj Janek czemu by nie spróbować wejść tam zimą w 2017 roku, drogą Schmidtów wycenioną za TD+, Wi4?
-Czemu nie. - odparł Janek.
 Jednemu zespołowi się to udało, był to: Adam Bielecki, Jacek Czech i Kacper Tekieli. Co tu dużo mówić elita Wspinaczki wysokogórskiej w Polsce, zrobili tę drogę w 15 h, jednak mieli przez wspinane przynajmniej po 15 lat w górach. Ja natomiast ledwo 2 lata. Wypad z motyką na słońce ;).

Wiedziałem, że pomysł tego pokroju nie spodoba się rodzicom w zupełności i żadnego wsparcia nie dostanę. Postanowiłem, że poszukam pracy, która połączy przyjemne z pożytecznym i tak trawiłem do centrum wspinaczkowego Forteca. Praca była czymś, czego wtedy potrzebowałem, podwyższyć poziom wspinania oraz odłożyć trochę pieniędzy na wyprawę w zimie. Udałem się na rozmowę i dostałem stanowisko operatora ściany wspinaczkowej. :)

                                                                Wieczorny trening na Fortecy po pracy.

Czasem się tak zdarza, że jedna decyzja wpływa potem na twoją rzeczywistość w przyszłości i gdyby nie działanie podjęte w przeszłości wyglądałaby zupełnie inaczej. Tak się stało i ze mną. W Fortecy spotkałem wspaniałych pasjonatów wspinania. W większości byli to wspinacze skałkowi, bulderowcy czy po prostu wspinacze sportowi, jednak zdarzały się rodzynki w postaci ludzi gór. Jedna z takich osób był Damian Granowski. Dla mnie gość był inspiracją, dowodem na to, że da się wspinać w tych wymarzonych technicznych górach, i nie trzeba było wiele. Był przykładem ze środowiska w którym, żyłem na co dzień. On sam pewnie traktował mnie jako kolejnego napalonego amatora, ale ja wierzyłem w siebie i w swoje marzenie, więc chciałem zaistnieć, realizując wejście.

Wyzwanie, jakie stawiała na mnie forteca to były dosyć późne zmiany, bo do 23 godziny oraz treningi w nocy na ściance, bo to była jedyna możliwość wspinania się tam za darmo, w ciągu zmiany musiałem przeszkalać ludzi z asekuracji i wydawać sprzęt wspinaczkowy. Więc nie trudno się domyślić o której przychodziłem do domu, grubo po 12 w nocy.  Brałem wcześniej szybki prysznic lub od razu kładłem się spać, żeby nie budzić współlokatora :).

Zdecydowałem się potem tak dostosować plan działania, że by też trenować na drążkach i podwyższać wydolność poprzez bieg. Kiedyś widziałem reklamę pewnej maski podobno symulującej oddychanie w górach, kupiłem ją, a potem dziaby ( takie czekany techniczne do wspinaczki) i tak trenowałem z maską gazową na twarzy, w każdej wolnej chwili :)

                                                                                  Wybieganie z maską :)

                                                         Początki przygotowań siłowych czerwiec 2016r

                                                                     Trening siły na drążkach z maską:) 2017 zima
Kiedy natomiast nie biegałem z maską, postanowiłem biegać pod górę na Zakrzówku lub próbować swoich sił w drytoolingu, tym samym trenując swoją psyche. :)
Na studiach w tym półroczu cisnęli nas z wielu przedmiotów więc z nauką musieliśmy wyrobić normę by uzyskać zaliczenie. 

                                              Drytooling w strzegowej, styl przejścia mówi wiele do życzenia :)

                                                                           Podbieg na Zakrzówku 2016r

Czas leciał nieubłaganie, natomiast problem pojawił się ze strony, której najmniej się spodziewałem. Janek niestety zrezygnował w lutym. Tym samym kończąc moje marzenia o wejściu na szczyt. Tym samym Drugie podejście zakończyło się niepowodzeniem. Niedługo potem zgubiłem dokumenty z portfelem. Więc musiałem wszystko po kolei blokować i wyrabiać. Pamiętam, że prawie popadłem w depresję. Wszystkie fundusze, które odkładałem, poszły na przeżycie w tym jednym miesiącu. Nie miałem więc partnera, funduszy, ani chęci, całkowicie odpuściłem. Tyle miesięcy przygotowań poszły na marne:(

Takie trudne chwile, przychodzą w momencie, w którym najmniej się ich spodziewamy. Patrząc z biegiem, czasu wiem, że przedsięwzięcie zimowe, po prostu nie miało prawa się udać, bo nie byłem na to w ogóle przygotowany.

Mijały miesiące i nastał czas później wiosny i czas sesji na studiach. Jakoś w połowie maja, przeglądając pewnie portal społecznościowy, nadtrawiłem na ogłoszenie Alpinistów. Szukają kolegi do składu. Gdzie? Właśnie na Matterhorn a, drogą Schmidtów. Niemożliwe, pomyślałem. Sesja się zbliża, a tutaj taka szansa. Ryzykować, iść za marzeniem, czy pożegnać się z nim? Postawiłem wszystko na jedną kartę. Zadzwoniłem do organizatora.

Liderem okazał się Kuba, razem z nim jechało jeszcze 2 kolegów, ja miałem być 4 w składzie. Postanowiliśmy, że spotkamy się na wspinaniu w Tatrach, zanim ruszymy do Szwajcarii.

Wahałem się co do tego wyjazdu w Tatry. Kuba wymyślił, że może zrobimy Drietisime MSW w Maju! Ponieważ, jest ona podobną długością do Drogi Schmidtów. Po oględzinach zgodziłem się. Miałem dojechać do zespołu w piątek rano i potem w 3 os ruszmy do góry.

Okazało się potem, że z tym dojazdem się przeliczyłem i dojechałem busikami do Palenicy za późno, wiec pozostał sprint do Morskiego Oka 10 km asfaltem. Tak przyśpieszyłem, że zajęło mi to 1 h i 5 min. W plecaku miałem linę i szpej na trad (kości,dziaby , friendy), wiec trochę ważyło. W schronisku przeczytałem sms a, że Kuba już ruszył do góry i czeka na mnie na stanowisku. Zostawiłem w schowku, co było możliwe, i ruszyłem w pościg. Podeszłem pod drogę, zobaczyłem, gdzie może być Kuba z Pawłem i jaki dystans muszę przy żywcować w trudnościach śniegowo- lodowych. Aż mi się zrobiło niedobrze. Nie no pierdziele to idę na przełęcz pod chłopkiem i dogonie ich na szczycie- pomyślałem. Tak też zrobiłem. Taką informację, też przekazałem Kubie. Tamten twardo się wspinał. Wspinając się gdzieś na 2150-2200, zobaczyłem jaki trawers zbocza mnie czeka do przełęczy. Oszacowałem, że śnieg za bardzo jest firnowy, więc nie pcham się tam, bo mogę wyjechać do podstaw góry i schodzę do schroniska. W podłym nastroju zacząłem schodzić do schroniska. Tam też czekałem na Nowiny.

Kilka godzin potem okazało się, że Kuba i Paweł zrobili Drietissimę w takich warunkach. No przegoście.

Mój udział był pod znakiem zapytania, bo Nikt oprócz mnie nie wiedział, jak się wspinam i czy dam radę. Kuba jednak mi zaufał. Jestem mu za to dożywotnio wdzięczny.

Razem z Nim i z Michałem, ruszyliśmy w tydzień Bożego ciała na Matterhorn a, mieliśmy około 5 dni na akcję. Pojechałem w przerwie między egzaminami na studiach, rodzicom, powiedziałem, że jadę w Góry, nie powiedziałem w jakie. Ta młodość i nieodpowiedzialność :)

Chłopaki postanowili zatrzymać się we Wrocławiu na nocleg, by potem jechać prosto do Zermat w Szwajcarii. Mój budżet był ograniczony, więc musiałem wymyślić, jak tam przenocuje. Zadzwoniłem, więc do dawnego kolegi Tomka ze SMS-u, który studiuje we Wrocławiu. Okazało się, że nie za bardzo może mi pomóc. Zacząłem szukać tanich hosteli i pensjonatów i wtedy przypomniałem sobie, że mieszka tam były mąż mojej cioci Ani. Trzeba spróbować, pomyślałem, zadzwoniłem. Paweł, bo tak się nazywał, pomógł mi, przenocował i nakarmił. Porozmawialiśmy wieczorem przy piwku o życiu i planach w przyszłości. Co by nie mówić ma bardzo ciekawą filozofię, którą stosuje i która się sprawdza.

- Słuchaj Mateusz, ja zawsze stosuje metodę pomnik.

-A co to takiego?- zapytałem.

-P to planowanie, O to organizacja, M to motywacja, I inter personal relations, K to kontrola.

- Oznacza to- kontynuował, że wszystko, co robisz, musi miec plan działania, strategię, musisz wiedzieć jak zorganizować sobie czas by to osiągnąć. Bez motywacji nawet najlepszy plan działania zawiedzie oraz potrzebujesz wsparcia ludzi, nikt nie wygrywa wojny w pojedynkę. Pamiętaj także, żeby zawsze monitorować, co się sprawdziło, a co było nieskuteczne i to modyfikować.

Jaka to był cenna lekcja wtedy, podziękowałem potem i rano ruszyłem na przystanek kolejowy, by dojechać do centrum pociągiem.

- O tej godzinie, nie ma kanarów, więc spokojnie sobie przejedziesz bez.

To spoko pomyślałem. Wsiadłem, a tam pierwszych pasażerów, których spotkałem to właśnie konduktorzy. :)
Na pamiętnym przystanku, kierunek Wrocław Centrum :)

Wrocaław dworzec

Dotarłem, tak się skłądało, że mój telefon był lekko mówiąc starszego typu. Nie mogłem sprawdzić sobie mapy i dojścia do chłopaków. Poszedłem więc do informacji. Chłopak wręczył mi ręczną mapę i zaznaczył czerownym flamastrem jak mam dojśc pod wskazany adres.
Udałem się więc czym prędzej.
W końcu ruszyliśmy już w trójkę, do Szwajcarii. Jakoś w połowie zorientowałem się, że zapomniałem czołówki. No to pięknie - pomyślałem, gdzie ja teraz ją dostanę... Dopiero w Zermat. :)
Droga mijałą szybko, serpentyny wiły się w górę, wzosząc nas na wysokość 2550 metrów, czyli wyżej niż Rysy i to samochdem, polak jednak potrafi.


W końcu w Tasch, ostatnia miejscowośc przed Zermat

Nocleg w 5 gwaizkowym hotelu :)

Nasz Przstanek końcowy zakończyliśmy na Tasch. Właściciel okazał sie nietrudno zgadnąć alpinistą, który w wieku 14 lat stanąl na szczycie Materhornu. Wieczorem, Kuba zadał nam prace domową prześledzenie drogi  Schmitów. Chyba odrobiłem zadanie :)
Rano napełniliśmy brzuchy, ostatnim porządnym posiłekiem przed wysruszeniem w góry, rozliczyliśmy się z właścicielem i poszliśmy na tramwaj do Zermat. Bilet kosztuje jakieś 8 franków, czyli drogo jak na 10 km jazdy.

Wysiadając miałęm wrazenie, ze znalazłem się w sanktuarium wyznawców góry Matterhorna, a krawęzniki są tam ze złota. Wszystko dosłowie biło blaskiem tej góry. Najśmniejszejsze jest to, że tuż obok leży najwyższy szczyt szwajcari Duforspitze, lecz nie on jest tutaj perełką. W miasteczku jest zakaz ruchu aut spalinowych, tylko elektryczne, a cenny z kosmsu. Kupiłem więc czołówkę i ruszyliśmy kolejką do góry.


Po raz pierwszy poczułem, że to jest możliwe i że damy radę to zrobić. Wtedy ujrzałem tą górę po raz pierwszy i wiedziałem dlaczego Szwajcarzy tak na nią chorują :).

Ściana Matterhorn wersja prawdziwa :) 2017r
Ruszyliśmy w górę do naszego base campu, którym był Schron Hornolihutte na wysokosci 3260 m. Po drodze mijając wspaniałe widoki.



Schron miał jakieś 15 miejsc noclegowych. Na miejscu spotkaliśmy trójkę Hiszpanów, dwóch francuzów i jednego Amerykanina, który chciał zrobić Matterhorna, granią Solo :).

Doszliśmy do wniosku, że zrobimy rekonesans na Drodze Schmittów, przed jutrzejszym atakiem. Michał chciał odpocząć, więc spasował, poszliśmy we dwójkę z Kubą.

- Przetrawersujemy tamte śniegi i podejdziemy kawałek i zobaczymy czy ten lód nie leci z góry.

- Dobra to nie wiążemy się, bo teren łatwy.

Przeliśmy te śniegi i doszliśmy do pierwszego komina.

-Kuba jestem przy stanowisku, możemy iść wyżej.

Nagle łuuup, tony śniegu przeleciały mi przed nosem, zdążyłem tylko zasłonić się o skały, bo by mnie zepchnęły w dół. No jest niebezpiecznie, ale wyżej śnieg wygląda na solidny. Podszedłem więc wyżej.

Podciągając wyżej głowę i obracając ją w lewo, widziałem tylko jak wszystko płynie w dół do podstawy ściany.

-Kuba nie ma sensu iść dalej, schodzimy.

Kuba zjechał pierwszy, ja drugi, gdy ściągaliśmy linę, okazało się, że zaczyna się ona przecierać o fragment skały i mało by nie puściła razem ze mną, gdy zjeżdżałem. To było drugie ostrzeżenie. Najlepsze miało dopiero nadejść.

Doszliśmy do podstaw śniegów i został trawers po śniegach do schroniska. Kuba przeszedł, ja natomiast usłyszałem huk jakby, ktoś wysadził bombę parę, pięter wyżej w ścianie, potem świst koło mojego ucha i wtedy zobaczyłem, co się stało. Był obryw skały centralnie nade mną, a pociski lecące z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę uderzało w ten śnieg, po którym sobie właśnie chodziłem.



Raz, dwa, osiem kamieni koło mojej głowy. Zamurowało mnie. Zobaczyłem tylko Kubę, krzyczącego w moim kierunku ZAPIE*DAL*J. Biegłem wtedy szybciej niż sprinter na setkę. Opaczność nade mną czuwała, bo to cud, że nic we mnie nie trawiło wtedy. Serce potem długo Biło mi jak oszalałe w schronie nie mogłem dojść do siebie, a trzeba było, podjąć decyzję, co robimy dalej jutro. Line trzeba było skrócić o jakieś 15 m. Więc mam jeden zwój liny połówkowej i druga 35-metrową.


Po wspólnej dyskusji podjęliśmy decyzję o próbie wejścia na szczyt granią Hornoli w trójkowym zespole. Napisałem, jeszcze SMS- a z informacją, gdzie jestem do przyjaciela Jędrka, który wówczas wspierał mentalnie moje pomysły :), za co jestem mu wdzięczny.

Ruszyliśmy koło 4; 40. Nim zaczęło jeszcze świtać. Poranek był bezwietrzny i ciepły. Szczęśliwie dla nas. Góra otwierała nam jedyną szansę wejścia.

Pobudka i ruszamy :)







Biorąc pod uwagę, tempo naszej wspinaczki było dość szybkie, na wierzchołku stanęliśmy po niecałych 7 godzinach od startu. Co do samej drogi Hornli. Jest ona krucha i eksponowana. W przypadku, załamania pogody, lub słabej widoczności, jeżeli ktoś nie zna drogi na pamięć, można naprawdę łatwo się zgubić. Jedyne ułatwienie to ślady po rakach na skale, wyznaczające właściwy kierunek lub małe wyblakłe pomarańczowe kropki.

Teren powalał iść na lotnej asekuracji, lecz my związaliśmy się dopiero po 3 h wspinania, bo czuliśmy się pewnie by w ten sposób iść. Stanęliśmy na szczycie około 12, 17 Czerwca 2017 roku. :)


Na szczycie :)

Kuba i Michał w szczycie :)




Niestety zejście nie było już tak łatwe, jak wejście. Na zmęczeniu zajęło nam to 13 h. Wiele zjazdów, z których część wykonywaliśmy po ciemku. Nie muszę mówić, że parę razy linię zjazdu musieliśmy korygować lub wracać do góry, by linę ściągnąć, bo się przyblokowała. :) Zmęczeni, ale szczęśliwi zeszliśmy do schroniska hörnlihütte , a potem do Zermat. Następnego dnia kierunek Polska :)

Teraz tylko wyżej i trudniej...


Na przypale albo wcale Etna 3350 m n.p.m

Pomysł wejścia na najwyższy, aktywny wulkan w Europie, nie był czystym przypadkiem, jak zazwyczaj miało to miejsce podczas moich wypraw... ...