Najwyższy szczyt Austrii, gdzieś siedział głęboko w mojej głowie. Chęć
postawienia stopy na wierzchołku kusił mnie od dłuższego czasu. W
zasadzie możliwość wyjazd pojawiła się w dłuży weekend listopada, w
czasie święta wszystkich świętych. Akurat wszystkim pasowało urwać się
na parę dni w góry. Propozycja padła ze strony znajomego z fortecy,
Pawła zwanego Banią:D
Pozytywnie zakręcony gość, pod względem wspinania i podróży im bardziej szalone były, tym lepiej.
W
pomysł zaangażowaliśmy jeszcze jednego znajomego Sebastiana. Wszyscy
spotykaliśmy się na slajdowiskach w Sakwie, czyli akademickim klubie
wspinaczkowym. Dogadaliśmy szczegóły dotyczące wyjazdu i kompletowaliśmy
sprzęt.
Postanowiliśmy ruszyć według planu granią Studlgart
wycenioną na 3+/4-. Niby nic trudnego jak się można było wydawać, gdyż
grań miejscami posiadała, haki, spity, a w niektórych miejscach nawet
poręczówki.
Obgadaliśmy, że ruszymy właśnie w weekend świąteczny, każdy zatem będzie musiał się zameldować w określonym miejscu i czasie.
Za pozwoleniem Pawła, przyjechałem do jego domu dzień wcześniej, By następnego dnia ruszyć już w trasę, do Austrii.
Gotowy do wspinaczki :)
Wieczór
spędziliśmy wspólnie z rodziną Pawła, wspominając ich wyjazd wakacyjny w
Kaukaz. Opowiadali o tej bajecznej krainie i o owianej sławą perle,
czyli Uszbie, którą widzieli. Trudno dostępność tego gruzińsko- rosyjskiego pasma, pasjonował mnie od dawna, także z przyjemnością i z wypiekami na twarzy, można było wysłuchać, opowieści o tym miejscu od ludzi, którzy tam byli. :)
Bardzo byliśmy, podekscytowani i nakręceni na jutrzejszy wyjazd, dlatego niedługo potem położyliśmy się spać.
Rano pobudka i wyjazd. Po drodze zgarnęliśmy Sebka i wspólnie ruszyliśmy autem Pawła w świat daleki. :)
Podróż
minęła szybko. Na parkingu pod Grossglocknerem, spotkaliśmy drugą ekipę
z Polski. Tyberiusza i pozostałych chłopaków, którzy podobnie jak my
chcieli zrobić tę grań.
Było jeszcze widno i z parkingu widać
było całą grań i szczyt. Wyglądała syto, przeszył mnie dreszcz. Ja mam
się tam wspiąć? Dobre sobie. Chyba mnie poj..@..:) tak sobie wtedy pomyślałem.
Dostaliśmy prowiant od chłopaków na drogę, w postaci dwóch bań eliksiru i wzięliśmy też zestaw alpinisty na drogę do góry. :)
Powiem, teraz. Nigdy więcej
aklimatyzacji w ten sposób. Na podejściu, po podróży i doładowaniu, po
prostu mnie zmiotło. Nie byłem w stanie dojść do schroniska na 2800
metrów. Gdzieś tam wlokłem się za chłopakami na końcu tego peletonu.
Powłóczyłem nogami do góry.
W końcu, po męczarniach w nocy doszliśmy tam, gdzie trzeba było, czyli do Studlhutte. Czułem się wykończony, a to dopiero 1 dzień ekspedycji, będzie ciekawie. Zameldowaliśmy się w schronie, na miejscu, zastaliśmy już trochę ekip z różnych rejonów Europów, w tym też i polaków.
Postanowiliśmy przespać się i następnego dnia wcześnie rano ruszyć w ścianę. Wyruszyliśmy wcześnie rano. Pierwszy przystanek czekał nas na lodowcu. Postanowiłem, że poprowadzę ten odcinek, ruszyłem pierwszy na linie za mną chłopaki, wziąłem cały sprzęt potrzebny do asekuracji na lodowcu, czyli śruby, pętle i repy. Momentalnie zrobiło się mleko na lodowcu. Co to oznacza, ktoś mógłby zapytać? To takie zjawisko, gdy chmury z chodzą bardzo nisko i widoczność robi się zerowa, potrzebny jest jakiś punkt odniesienia, wówczas wyznacza się azymut lub szuka się trasy na GPS.
Z racji tego, że w takiej sytuacji, ani nie wyznaczyłem sobie azymutu, ani nie miałem urządzenia, szedłem na czuja, przez mosty śnieżne, szukając drogi wejścia w ścianę. Trochę straciłem orientację, zamiast zacząć wspinaczkę na grani, obszedłem ją z prawej strony, no i poszedłem dalej wzdłuż ścian Glocknerwand i szedłem dalej w górę.
Wyszedłem na śnieżną grań, będąc pewnym, że nasza droga zaczyna się gdzieś tutaj. Chwila pauzy i zaczynam wspinaczkę, ale po pierwszym wyciągu, myślę sobie,że nie tak to wyglądało po tych wszystkich relacjach video, które nieustanie oglądałem przed wyjazdem. No i mówię, chłopaki, zjeb#ł!m, zawracamy to nie ta grań.
Po całej akcji morale spadły, więc się zawróciliśmy i tą samą drogą wróciliśmy do schronu. Jak na złość wyszło słońce i dopiero wtedy zobaczyliśmy, jak wygląda nasza grań Studlgart w rzeczywistości.
Decyzja w schronie była trudna, ten jeden dzień, który straciliśmy na szukanie drogi, spowodował, że mogliśmy spróbować jeszcze jeden raz, natomiast straciliśmy bez sensu siły. Całe szczęście prognozy były optymistyczne, miało być słonecznie. Decyzja jednogłośna, próbujemy znowu. Rano wychodząc ze schronu, zostawiłem rękawiczkę na półce, bo chciałem dowiązać buta, gdy się odwróciłem, rękawiczki już nie było. Szedłem więc kilka godzin, gdy wróciliśmy się z aklimatyzacji, ktoś ją znalazł i mi zwrócił, natomiast czucie w palcu już nie miałem takie samo. Odzyskałem je dopiero jakiś tydzień po powrocie.Cała grań Studlgart to około 600 metrów wspinaczki, po trudnościach II, a w kluczowych miejscu jest za III+/ IV. Pod drogą zameldowaliśmy się tym razem wcześnie. Nastąpił moment oszpejania.
Co to znaczy? Każdy z członków zakłada sprzęt wspinaczkowy na siebie, ubiera uprząż, dokłada kości i friendy, czyli sprzęt na własną asekurację, i wiążę się liną.
Gdy naglę, niespodziewanie słyszę. ŁUUP, coś się okazało? Paweł chciał napić się herbaty i opuścił termos przez przypadek i poleciał w dół lodowca i zniknął gdzieś 100 metrów niżej.
No pięknie chłop, nie będzie miał co pić, trzeba będzie oszczędzać wodę, by dla wszystkich starczyło...
Zadecydowaliśmy, że Sebastian pójdzie pierwszy, poprowadzi łatwiejsze wyciągi, natomiast zmienimy się na kluczowych trudnościach i resztę grani już poprowadzę. Tak zrobiliśmy.
Gdzieś w połowie drogi po 250 metrach, jest tabliczka po niemiecku, informująca, że jeżeli nie dotarłeś w to miejsce w 3 h, to powinieneś zawrócić, bo masz jeszcze taka możliwość, potem są trudności i zwyczajnie jest to bardzo trudne, więc trzeba napierać do góry.
I wtedy właśnie po jakiś 200 metrach, poczułem, jak luzuje mi się rak na nodze, gdy schyliłem się, aby go poprawić, spadł mi z nogi i runął prosto w dół. No to pięknie, co teraz zrobisz Gościu? Mówiłem do siebie, byłem wściekły, ale wiedziałem, że drugi wycof dla chłopaków byłby trudny. Gdy doszedłem do stanowiska, powiedziałem im o całym zajściu i stwierdziłem, że dam radę wejść na tę grań nawet na jednym raku jak będzie trzeba. A przede mną były kluczowe trudności, które trzeba będzie jeszcze poprowadzić. Będę musiał tylko przenosić ciężar ciała na nogę z rakiem, a tą bez delikatnie stawiać na suchej skale.
Zacząłem, prowadzić na początku staram się wyczuć grunt, potem coraz pewniej i płynniej.
Kluczowe trudności były suche i miały stalową poręczówkę, wiec wystarczyło iść na ekspresach. Natomiast kryzys przyszedł chwile po tym, trzeba było zrobić trawers w lewo i przejść nad kilkuset metrową lufą w dół, i właśnie w tym miejscy lina mi się zablokowała o skałę. Nie byłem w stanie zrobić żadnego ruchu, w takim razie krzyczę do Pawła. Odciąż linę!!!
On, jednak nie słyszy. Stoję w tej niewygodniej pozycji, szukam miejsca, gdzie można się przyasekurować.. Następne takie miejsce jest kilka metrów wyżej w prawo. Wiec dalej krzyczę. Paweł usłyszał w końcu. Dał mi luzu, lina się odblokowała. Uff. Odetchnąłem, szedłem wiec dalej. Do szczytu już nie zostało daleko. Po kilku godzinach meldujemy się na szczycie Grossglocknera, po złojeniu grani Studlgart Zmęczeni, ale prze szczęśliwi. Na szczycie jest dwóch Austriaków. Pękam z dumy.
Drużyna już na szczycie. Zdjęcie w pożyczonych rękawiczkach
Decyzja o tym, aby wrócić w Alpy, nie trwała długo, bo miesiąc :)
Wizjonerem
był Adrian, który koniecznie chciał podziałać w sanktuarium wspinania
alpejskiego, czyli rejonie Mount Blanc. Biorąc pod uwagę możliwości,
jakie nas czekają, chcieliśmy po wspinać się tam jak najdłużej i
biwakować na lodowcu, by nie tracić sił na ciągłe wchodzenie i
schodzenie do Chamonix. Jednak z racji mojej spontanicznej decyzji o
wyjeździe na Matterhorn a w czerwcu, musiałem poprosić Adriana, abyśmy
wyruszyli w połowie Lipca, bym zdążył zarobić pieniądze potrzebne na ten
cel, bo po Szwajcarii byłem spłukany. :)
Wróciłem
do domu, był początek wakacji. Pełen nadziei, że jednak coś uda mi się
znaleźć. Jedyna możliwość ukazała mi się na słupie drogowym, pewnego
lipcowego poranka. Wziąłem numer i zadzwoniłem. Oferta okazała się być
pracą w polu od rana do wieczora, przy zbieraniu truskawek. Słyszałem o
tym od znajomych i wiedziałem, że jest to ciężką fizyczna praca, bo
jeździłem z babcią na zbiory jagód w lesie, gdzie trzeba było cały czas
być w pozycji, aby zebrać jagody z krzaków. Po paru godzinach nie czułem
pleców.
Jednak marzenie, gdzieś głęboko we mnie zawsze było silniejsze, niż
jakiekolwiek przeciwności czy problemy, po prostu wiesz, że jest to tego
warte i musisz wytrwać.
Bus podjeżdżał codziennie o 5 rano z placu, więc musiałem wstawać koło 4, by się ze wszystkim wyrobić.
Zebraliśmy
się na palcu i wsiedliśmy z grupką zebranych osób do busa. Jechaliśmy
każdego dnia jakieś 40 minut, by trafić, gdzie trzeba. Pole okazało się
ogromne, bo miało dobre kilkadziesiąt hektarów. Wzięliśmy sobie po dwie
łubianki, ustawiliśmy się w swoich rzędach i zbieraliśmy w słońcu,
kolejne kilka dobrych godzin. Pamiętam, żeby zabić czas i zająć czymś
głowę, zgrałem sobie audiobooka
zatytułowanego Truskawkowy milioner i słuchałem, przez resztę
popołudnia, obserwując, jak moje ręce coraz bardziej robią się czerwone
od soku z truskawek. Co tu dużo mówić nie miałem zbyt dużego
doświadczenia, więc nie zbierałem, tak szybko jakbym chciał, szczególnie
nie tak szybko, jak towarzystwo, prawdziwych weteranów, emerytów,
którzy mając swoje lata na karku, zbierali po dwa razy więcej łubianek
niż ja. Przecierałem oczy ze zdumienia, jak można osiągnąć taką
prędkość, widać można. :)
Po
pracy wracałem padnięty i odliczałem dni do wyprawy, coraz bardziej
nakręcony. Finalnie dostałem wsparcie, również od bliskich, którym
zrobiło się mnie szkoda, więc mnie wsparli, ale nie byli szczęśliwi z
moje jego, ponownie genialnego pomysłu. Jechać gdzieś w świat na wiarę,
że ktoś ci się łaskawie zatrzyma i dowiezie, gdzie trzeba, bo
zamierzaliśmy jechać stopem. Rodzice Adriana, również, nie byli zbyt
szczęśliwi, jednym słowem, uważali, że nas pogięło. Bo kto się zatrzyma i
zabierze nas z takimi plecakami w taką podróż. Jednak głupi to ma
szczęście. :)
Obłądowani, zwarci i gotowi na autostopową przygodę...
Zaczęliśmy z przystanku, który według aplikacji Hitchwiki, służył za doskonały punkt wylotowy z A4 na Wrocław. Trochę to zajęło czasu, aż ktoś się w końcu zatrzymał. :)
Był nim Piotr, przesympatyczny człowiek, który okazał się pokrewną
duszą, bo pracował jako ratownik wysokościowy, w Niemczech, więc akurat
był w stanie nas dowieść do Drezna, a przy okazji mieliśmy o czym
rozmawiać, co nam bardzo ułatwiło dalszą podróż. Razem z nim
przekroczyliśmy granicę. Kolejny stop nie był, aż tak długi, ale
kierowca dowiózł nas na tamten pamiętny zajazd, gdzie czekaliśmy kolejne
kilka godzin...
Adi w sielankowym nastroju oczekuje na upragiony stop.
Monachium :)
Główkowaliśmy, czy to zła passa nas złapała, czy coś z nami nie tak, że nikt się nie chce zatrzymać.
Wybawienie nastało chwilę potem. Podjechało do nas BMW, za ile tysięcy to można się domyślić :)
Kierowca
okazał się z pochodzenia Filipińczykiem, który mieszkał w Niemczech. Co
ciekawe, wyjaśnił nam, w czym problem tkwił. Napis na kartonowych
blokach, którym próbowaliśmy łapać stopa, określał za cel miejscowość
Norymberga, niestety napis różnił się jedną literką w języku niemieckim,
oznaczał zupełnie Iną miejscowość leżącą w innym kierunku, więc napis
całkowicie mylił kierowców :). Nasz kierowca, szczęśliwy jechał ze 220 km/h, przy okazji zabawiając nas rozmową. Tak wylądowaliśmy w Monachium.
Końcówkę
dnia spędziliśmy na stacji benzynowej za miastem, rozmawiając z polskim
kierowca tira i wnosząc, toast za to, co trzeba :).
Poranek dość rześki przeniósł nas kolejno do Berna, stolicy Szwajcarii.
Gdzieś w trasie, z lewej wyłaniają się Alpy :)
Długo nie czekaliśmy na stopa, podwiózł nas Włoch, niemówiący po angielsku. Jakoś dogadaliśmy się łamanym niemieckim. :)
Stacja Lozanna i piękne jezioro Genewskie. Jeden z piękniejszych w
Europie. Jest naturalną granicą, między Szwajcarią a Francją, od jednej
strony linia brzegowa, jest otoczona górami.
Niestety, nie pobyliśmy tam zbyt długo, natomiast miejsce warte zatrzymania się :).
Kolejne dystanse były cyklicznie dużo krótsze, racji położenia
miejscowości bliżej siebie, oraz mniejszej ilości dróg ekspresowych i
autostrad. Kryzys mieliśmy, parę stopów potem, jeszcze w Szwajcarii.
Kierowca wysadził nas przy zjeździe na autostradę, Miejsce było
problematyczne, dlatego że auta nie mogły się gdzie zatrzymać, albo
nakaz prosto, albo zjazd na autostradę. Próbowaliśmy łapać bliżej
wylotu, ale przyjeżdżała policja i nas upominała.
Ratunkiem okazały się dwie śliczne francuski, również podróżujące na
wakacje, ale przerobioną renówką. Wyrzuciły z tyłu siedzenia, by mieć
większy bagażnik. Siedliśmy na plecakach, w zasadzie to prawie w
bagażniku :)
Trochę trzęsło, ale dużo dla nas zaryzykowały, bo mandat by był wysoki,
gdyby była kontrola, dla tych Francuzek widać to nie problem :).
Tak znaleźliśmy się w miejscowości Martigny.
Do celu, czyli Chamonix, zostało niecałe 45 km, tak blisko i tak
daleko... Znaleźliśmy dobre miejsce wylotowe do drogi głównej. Poszliśmy
i czekamy.
Zatrzymało się dwóch Szwajcarów.
- Możemy się z wami zabrać do Chamonix?
- Tak wsiadajcie.
Zadowoleni wsiadamy. Koleś rusza... No i zgasł. Pech.:(
Parę
razy pchaliśmy go z górki, żeby odpalił, chyba za 5 razem, dopiero
zapalił, na nasze szczęście koledzy nas zabrali i tak dokonaliśmy tego.
Ponad 1500 km autostopem. :):)
No i jesteśmy co dalej? Odpocząć i ruszać do góry.: )
Z racji, że był to wyjazd niskobudżetowy, również takowe spaliśmy.
Znalazłem, gdzieś za cmentarzem polanę pod lasem, tam się rozbiliśmy i
następnego dnia ruszyliśmy kolejką na szczyt Augiledu Midi.
Rano pogoda żyleta, rozbiliśmy obozowisko na Valle Blanche, tuż pod masywem Mont Blanc du Tacul.
Ambicje i chęci zrobienia wielu celów, podczas tego wyjazdu, spowodował, że nie tracąc czasu, ruszyliśmy do góry na grań Cosmiques.
Jak się potem okazało, była to fatalna decyzja, biorąc pod uwagę
aklimatyzację, której nie zrobiliśmy i krótki czas na zrobienie drogi.
Jednak o tym potem.
Poszliśmy kompletnie na lekko, bez ciepłych rzeczy awaryjnych.
Adrian, gotowy na akcję.
Na grani Cosmiques :) W tle masyw Mont Blanc
Przed trudnościami :) W tle schronisko.
Początek wspinania to takie trochę wyczucie gruntu, sprawdzasz, na co
możesz sobie pozwolić, jakie tempo dać, aby nie przesadzić.
Początek
szliśmy na sztywno. Dopiero potem, więcej na lotnej. W sumie szło w
miarę sprawnie. Jednak nie wyczuliśmy dramatycznej zmiany pogody, która
dosłownie zmieniła się w momencie.
Zazwyczaj jak widzisz, że jest mgła, Zaczynasz schodzić, na tej musisz napierać do szczytu, bo odwrót jest trudny.
Wyciąg
za wyciągiem, ku moim oczom ukazała się półka skalna z małą grotą.
Podszedłem tam, założyłem stanowisko, zacząłem ściągać do siebie
Adriana.
Gdy skończyłem, gdzieś w odległości może 3700 metrów, w
jedną z turni walną piorun. Zrobiło się naprawdę głośno i jasno. Szybko
zrzuciliśmy, metalowy szpej z siebie położyliśmy dalej od półki, a obaj
wczołgaliśmy się do groty, która była dla nas jedynym ratunkiem.
Burza
rozpętała się na dobre. Wyładowania była tak mocne, że włosy stanęły
nam dęba, widziałem, tylko jak włosy same zaczęły nam się podnosić.
Zacząłem gorączkowo grzebać w plecaku, w nadziei znaleźć folię NRC,
którą przed wyjazdem kupiłem. Uff, udało się, okryliśmy sobie nogi,
żeby się nie wychłodzić. Trwało to dobre półtorej godziny. Było już
późno i mieliśmy na oko jakąś godzinę na dokończenie drogi, przed
zmrokiem. Kiedy uznaliśmy, że burza zaczęła się oddalać, ruszyliśmy
dalej. Widoczność beznadziejna, szliśmy na krótszej linie. Kilka
kolejnych wyciągów było w śniegu i w lodzie. Zrobiło się całkowicie
ciemno, kiedy podeszliśmy pod kluczową pionową rysę. Szedłem drugi,
Adrian mnie ściągnął. Zobaczyłem pionową granitową ścianę, której
kluczem była niewielka, ryska, pękniecie na skale, której koniec znikał
gdzieś, za półką.
Adrian chwilę się przymierzał do jej pokonania, ale potem odpuścił.
- Stary ty to poprowadź. - powiedział.
- Spróbuję. - oznajmiłem.
- Jak będziesz na górze, załóż pancerne stanowisko.
Nie wiedziałem co dokładnie czeka mnie na górze.
Światło czołówki padało na mokrą skałę. Z nieba sączył się rzęsisty
deszcz. Temperatura spadła grubo poniżej zera. Musiałem się chwilę
rozgrzać, żeby wystartować do drogi. Otworzyłem plecak, wyjąłem buty
wspinaczkowe i nałożyłem, a buty górskie schowałem do plecaka. Adrian
przekazał mi część sprzętu.
Wiedziałem, że nadeszła chwila próby,
wszystkie te wypady w skałki czy długi godziny spędzone na ściance,
sprowadzają się do tej jednej próby, właśnie w tym momencie. O to długo
oczekiwane wyzwanie stoi parę metrów ode mnie. Jeżeli nie przejdę,
będziemy musieli wycofać się.
Ruszyłem na skałę. Stopy klinowałem w rysce, lewa ręka w odciąg. Czuję, że nie trzyma zbyt pewnie, prawą chwyciłem frienda i wklinowałem w skałę. Natychmiast zrobiłem kolejny odciąg i kolejny friend.
Noga, noga, ręka. W duchu modliłem się, żeby nie odpaść. W tych
ciemnościach nie miałem pewności, czy przelot wytrzyma moje odpadnięcie,
czy dolecę do ziemi, dlatego wolałem nie ryzykować. Byłem na wysokości
12 metrów nad Adrianem, powoli widziałem półkę na stanowisko. Uff udało
się mam jakiś większy głaz. Założyłem stanowisko z trzech punktów. Było,
mało miejsca musiałem skulić się i w takiej niewygodnej pozycji,
zacząłem asekurować. Adrian trochę się męczył z ryską. Jeden z friendów
zaklinował się i nie można było go wydostać. W końcu jakoś wygramolił
się do góry. Popatrzyłem, w końcu co mnie czeka na kolejnym wyciągu. W
ciemnościach dostrzegłem jakiś okap w przewieszeniu.
-Adrian jest jeszcze trudniej niż tamten wyciąg.
-To, co robimy?
-Podejdę, do góry zobaczyć jak to wygląda.
Tak się stało, wspiąłem się do góry. Zaświeciłem wyżej.
-Adrian ten wyciąg jest bardzo trudny, jest inaczej niż w topo. Spróbuje obejściem z lewej strony.
Tak
zrobiłem, obszedłem ten moment, i z trawersowałem na lewo. Widziałem
jakieś stare haki i pętle po drodze. Chyba dobrze. W odległości 50
metrów w linii prostej widziałem schronisko. Czuje je coraz bliżej.
Szliśmy na lotnej kawałek, a potem znowu na sztywno. Widziałem, kolejny
komin poszedłem do góry, przyciągnięty magią szczytu. Było mi zimno,
byłem zmęczony i odwodniony. Widziałem jakieś stare stanowisko z pętlą.
Dołożyłem asekurację i zacząłem znowu ściągać Adriana do siebie. Kiedy
przyszedł, wiedziałem, że jest nie mniej zmęczony ode mnie. W tamtym
momencie chciałem być już czym prędzej w ciepłym schronieniu. Bez
względu czy byłby to schron, czy namiot, ale nie dało się, byliśmy w
północnej ścianie Augiledu
Midi, na wysokości 3800 metrów. Do góry wyciąg skręcał w kolejne
trudności, do dołu niebezpieczny zjazd, a do schroniska z tej półki
dzieliły nas pionowe kilkusetmetrowe urwiska. Sytuacja bez wyjścia. Było
już późno.
- To biwakujemy na tej półce co?
- Tak, poczekamy, może jak będzie jaśniej, zdecydujemy się, co robimy.
Miejsce naszego biwaku w ścianie Augile du MIdi
Przymocowaliśmy auto asekuracje do karabinka, pętli, nawet nie mieliśmy
sił schować po prostu leżały obok nas. Wyjąłem z plecaka wymiętoloną
folię NRC,
którą przykryliśmy sobie nogi, przytuliliśmy się do siebie plecami,
żeby było cieplej. Ta noc była dla nas lekcją pokory i przetrwania, z
racji braku jakichkolwiek ubrań dodatkowych, musiała wystarczyć nam
temperatura naszych ciał i ta nieszczęsna folia, która była za krótka na
nas obu. Co chwile jeden przeciągał ją na jedną stronę, co w rezultacie
skutkowała, że się ponownie miętoliła i powoli rwała. Minęło kilka
naprawdę długich godzin.
Mało rozmawialiśmy, w sumie się nie dziwie się, znaleźliśmy się w tej sytuacji bez wyjścia i w dodatku z własnej głupoty...
Obserwowaliśmy jedynie to gwieździste niebo i tą maleńką mieścinę Chamonix
W końcu Adrian podjął decyzję, Dzwonimy po pomoc.
Nasze ciała powoli w chodziły w stadium łagodnej hipotermii. Mieliśmy drgawki.
Adrian zaczął wybierać kierunkowy do Alpinerescue. Odebrał jakiś francuz. W sumie nic dziwnego, bo byliśmy we Francji.
Rozmowa
trwałą chwilę, jakoś po angielsku się dogadaliśmy. Zadał nam proste
pytania, dotyczące naszego stanu i położenia. W końcu oznajmił, że
śmigłowiec, przyleci po nas następnego dnia o godzinie 6 rano. W każdym
razie czekało nas jeszcze kilka godzin dupówy życia.
Byliśmy wykończeni, ale musieliśmy jakoś przetrwać.
W
końcu zaczęło świtać, po naszej prawej stronie z tarasu, zaczęli
wychodzić ludzie po nocy w schronisku na szczycie tej przeklętej góry.
Patrzyli na nas, a my na nich. Trudno mi określić jak to musiało
wyglądać z ich perspektywy. Raczej komicznie. No dwóch ancymonów wybrało
się, na wycieczkę i koniec końców, wylądowało na tej półce, tuż 50
metrów od szczytu.
Minęła szósta, a ratowników, nie widać. Może zapomnieli?
Minęła siódma, słychać było śmigło, ale nie leciało koło nas, Zadzwoniliśmy po raz kolejny.
W końcu przybyli o godzinie ósmej.
Śmigłowiec
zawisł jakieś kilkadziesiąt metrów nad nami, Huk niemiłosierny.
Ratownik opuścił się na wyciągarce. Popatrzyła na nas, coś krzyknął do
mnie, ale nie zrozumiałem. Zrzucił mi prawie plecak siłą z pleców.
Podpiął plecak do karabinka, a mnie do wyciągarki. Z ręki wyrwał mi
pętle wspinaczkowe, które zapomniałem schować do plecaka i rzucił gdzieś
w dół. Znaczyło to tyle, że ręce muszą być wolne. Wyciągarka zaczęła,
pracować ciągnąc mnie do góry, popatrzyłem, w dół. Do podstaw ściany
miałem pewnie jakieś 1.5 km urwiska. Zobaczyłem drugiego ratownika,
siedział sobie z boku śmigłowca. Odpiął mnie i kazał przypiąć do pasów
bezpieczeństwa na siedzeniu pasażerskim. Chwile potem zobaczyłem
Adriana, siadł koło mnie. Helikopter wzniósł się wysoko wyżej, niż
szczyt, także widzieliśmy całą panoramę Alp, aż do Szwajcarii i Włoch.
Taki widok widzi się raz na całe życie.
Pilot zrobił koło i
wylądował na lodowcu, tuż obok naszych namiotów. Wysiedliśmy, a raczej
zostaliśmy brutalnie wyrzuceni ze śmigłowca. Czułem się trochę jak
nawalony chłop, który przyszedł kulturalnie zabawić, a finalnie, został brutalnie wyrzucony przez ochroniarzy z klubu w sobotni
wieczór. Jednak ratownicy to się nie pie... :)
Przycinał
nam głowę nisko do ziemi, aby czasem któremuś nie przyszło do głowy
wstać i dostać śmigłem prosto w łeb. Wtedy jedno by było pewne, już
takich głupich pomysłów byśmy nie realizowali.
Zrobiliśmy wejście smoka w obozowisku, Pogoda była piękna, a w obozie pełno ludzi.
Przynajmniej było ciepło. Ratownicy odlecieli.
Resztę
tego dnia spędziliśmy na spaniu i nagrzewaniu się w śpiworach. Koniec
końców odbyło się bez ofiar, ale straciliśmy liny połówkowe, jednego frienda i kilka pętli. Z planów wspinaczkowych już mało mogliśmy zrobić. Bo, gdzie wejdziemy bez lin? Solistami nie byliśmy.
Kolejny dzień, już był słoneczny, można było planować dalej. Część ekip poszła na Mont Blanc duTacul. Postanowiłem, rozejrzeć się trochę wyżej koło schroniska Cosmiques.
Kolejne dnie postanowiliśmy wykorzystać na wycieczkę na PointLachetal, miejscowy pagórek w tym masywie zobaczyć co kryje się po drugiej stronie lodowca. :)
Długo nie idzie wytrzymać w jednym miejscu, gdy wokoło ma się tyle,
pięknych szczytów i miejsc do eksploracji. Niedaleko nas zatrzymali się
Rosjanie. Kulturalnie opalałem się w porannym słońcu, obróciłem głowę w
lewo, patrzę. A tam koziołkuje sobie namiot. Patrzę na tych Rosjan, a
oni nic, chyba się nie zorientowali nawet. :)
Trzeba, go, myślę sobie, ale to szybko łapać, bo chłopaki nie będą
mieli w czym biwakować. Zacząłem biec sprintem po ten namiot. Po jakiś
100 metrach udało mi się go złapać, złapałem zadyszkę. Chłopaki, potem
mi podziękowali. Miło z ich strony.
Ranek z herbatką :)
Zaparzyliśmy sobie porannej herbatki i przed południem ruszyliśmy przez lodowiec Valle blanche na ten nasz punkt widokowy.
Piękna pogoda, piękna okolica, pomagają w refleksji, człowiek może
być wolny jak ptak, latać i żyć, jeżeli dokona wyboru. Góry, chociaż
niebezpieczne, stwarzają przynajmniej pozór takiego uczucia wolności.
Naładowaliśmy baterie i za jakiś czas zaczęliśmy wracać do obozowiska.
Koniec końców decyzja o powrocie na niziny zapadła niedługo, potem gdy
kolejna przygoda zapukała do naszych namiotowych drzwi, a raczej weszła
bez pytania i w dodatku z kopa. :)
Już podczas powrotu, pogoda zaczęła się psuć. Przyszedł opad śniegu i
duży wiatr. Koniec końców, zaczęło podwiewać nam mocniej namiot. Pod
naporem siły zaczęło podwiewać nam tropik, tak, że mało go nie zwiało.
Przymocowanie na gwoździach, czy śledziach, czy osadzenie go w śniegu to
raczej słaby pomysł. Wyjąłem z plecaka śruby lodowe i przymocowałem go
do podłoża. Może wytrzyma...
Wiatr, jednak nie dawał za wygraną, jeżeli tropik już wytrzymał, bo był pancernie przymocowany. To stelaż, zaczął, się kłaść. Wiatr go kładł, jakby był jakimś domkiem z kart.
Zmiętolił go nam chyba ze wszystkich stron. Nosz ile takie załamanie może potrwać. Na nasze nieszczęście wiatr wiał całą noc.
Jeżeli
nie podłożymy czegoś, połamie nam namiot. Dobra wytrzyma. Chwilę potem,
namiot się połamał. Rurka strzeliła. Wiec zostaliśmy zmuszeni, żeby go
trzymać jedną z rąk na zmianę. Raz jeden się prześpi, drugi trzyma i
zmiana i tak do rana. Zostaliśmy finalnie z kwitkiem odesłani do powrotu
z gór na niziny.
Kiedy zjechaliśmy w dół kolejką, wyglądaliśmy jak para nieznanego dotąd ludzkości gatunku, Buszmenów.
O to przedstawiciel , nie znanego ludzkosci gatunku :)
Jak tu teraz dojechać do Polski i to stopem? Trzeba doprowadzić się do porządku i to w trybie natychmiastowym.
-Zrób coś ze swoją twarza, bo wyglądasz jak ... :)- powiedział Adi na dworcu.
Miał
naprawdę dużo racji. Kto się teraz zatrzyma. Jak sie można domyslić
droga powrotna była dłuższa niż początkowy etap podróży.
Zdarzały się też ciekawe osoby i sytuacje jak pewien francuz, przewożący
na przyczepie jakąś maszynę. Gdy się zapytaliśmy co to? Odpowiedział,
że w Pirenejach, których żyje, jakoś musi uprawiać pole, więc ma
specjalną maszynę, ale, że jest ciężka, transportuje ją helikopterem na
pole. Jako że maszyna mu się zepsuła, musi ja naprawić, więc jedzie w
tym celu do Niemiec. :)
Gdzieś w Niemczech, pogubiłem portfel, z dokumentami i kasą. Adi się zdenerwował, bo chciałem po niego wracać 10 km, z buta, bo tyle podrzucił nas kierowca tuż na wylotówkę za miasto.
Miałem ubawy, jak teraz w ogóle przekroczę granicę, brudny, bez
dokumentów i kasy. Adrian wspomógł mnie, ile mógł. Potem musiałem
kontaktować się z rodziną, więc rozmowa nie była zbyt przyjemna.
Ze
Stuttgartu, do Drezna pojechaliśmy autobusem. Gdzieś w połowie drogi w
nocy, wpadła kontrola policyjna. Zaczęli wszystkich budzić.
No
to jestem ugotowany, pomyślałem. Podeszli do nas. Adrian pokazał
dokumenty. Policjant patrzy na mnie i pyta, a ja na to, że nie mam.
Adrian pokazał wspólne zdjęcie z gór i wytłumaczył, że gdzieś dokumenty
i portfel poleciały w przepaść. W sumie kupił to. I tak obyło się bez
przypału.
Granice przekroczyliśmy z jakimś bogatym,
przedsiębiorca z Niemiec. W sumie doskonale nas rozumiał, sam za młodu
podróżował gdzieś przez Azję południowo- wschodnią.
Drezno dworzec
Nasze
podboje podróżnicze zakończyliśmy w Legnicy. Czekaliśmy tam dobre 8 h i
nikt się nie zatrzymał ani na wylotówce na autostradę, ani na wylocie z
miasta, ani na stacjach benzynowych. Co za miasto... Trzeba było
kombinować. Padło na blabla car. Zapłaciliśmy i dojechaliśmy do upragnionego Krakowa.
W pamiętnej Legnicy :D
Tak
zakończył się nasz epizod z Alpami autostopem. Było samolotem,
autobusem, stopem, autem, to teraz chyba rowerem... Czas pokaże :)